ARCHIWUM Magazynu B&B - zakończył działalność w 2018

Zwolnij. Chociaż spróbuj

Mamy mało czasu. Zanim zapadniemy w niebyt, chcielibyśmy zrobić i przeżyć jak najwięcej i najpełniej. Spieszymy się więc i w rezultacie przeżywamy powierzchownie, byle co i byle jak. W pędzie jemy na ulicy fastfudztwa, pijemy kawę z papierowego kubka w autobusie i nie mamy czasu na smakowanie nie tylko jedzenia, ale po prostu na życie. Żeby odciążyć matki, wyprodukowano  elektroniczne nianie, które analizując płacz niemowlęcia oceniają, dlaczego ono płacze – lepiej zatem niż matka wiedzą, czy dziecko może ma mokro, jest głodne, męczy je nuda. Innym wynalazkiem, równie dehumanizującym, są „szybkie pogrzeby” (fast funerals). Trumnę wystawia się przed kaplicę cmentarną, a żałobnicy podjeżdżają autami. Nie wysiadają z wozów, a tylko uchylają okna i rzucają kwiaty lub żegnają się i jadą dalej. Taki pogrzeb McDrive.

Bunt przeciwko pośpiechowi nie jest niczym nowym. Znaleźć można go u Platona, w Biblii, w religiach wschodu. W bajkach żółw tryumfuje nad zającem. Swetoniuszowi zawdzięczamy spopularyzowanie maksymy cesarza Augusta festina lente (spiesz się powoli). Rewolucja przemysłowa odesłała wszystkie te zacne mądrości do kąta. W 1748 r. Benjamin Franklin oznajmił światu: „Czas to pieniądz”, a my rano biegniemy z włosem rozwianym, żeby zdążyć podpisać listę obecności.

Zaczęło się od ruchu Slow Food

Tempo jest w cenie, ale i ma swoją cenę. Pośpiech i to, co można mieć za zdobyte w tym pośpiechu pieniądze, zaczyna coraz mniej cieszyć. Pierwszy był Carl Petrini i jego ruch Slow Food. Slow Food powstał w proteście przeciw barom fast food. Gdy w 1986 roku, w centrum Rzymu, koło Piazza Spagna, powstawał McDonald, krytyk kulinarny Carlo Petrini w proteście założył swoją organizację. Coś, co wyglądało na dobrą propozycję głównie dla dzieci-kwiatów, rozrosło się i działa w kilkudziesięciu krajach, i ma ponad 100 tys. członków.

. I zajmuje się nie tylko powolnym przeżuwaniem, ale także obroną i podtrzymaniem lokalnie wytwarzanej żywności, podkreśla ogromną wartość czasu spędzonego przy stole z rodziną i znajomymi, tworzy i utrzymuje bank nasion, organizuje festyny kuchni regionalnej, podaje informacje o szkodliwości fast foodów, wdraża rozmaite programy sprzyjające przetrwaniu gospodarstw rodzinnych, tworzy studia gastronomiczne na uniwersytetach i szkolenia dla studentów. Ruch jest na tyle skuteczny, że dzięki niemu we Włoszech pół miliona ludzi podpisało petycję, żeby rząd nie wprowadzał tak ostrych norm higienicznych dla małych rodzinnych producentów żywności, jak dla megakoncernu Kraft.

Slow Food działa głównie poprzez wydawnictwa rozsyłane systematycznie do swoich członków. Kwartalnik Slow prezentuje wyszukane formy jedzenia i picia, przedstawia nominacje do „The Ark of Taste”, krytykuje dyktat odchudzania dominujący w pismach kobiecych, prezentuje restauracje oznaczone marką Slow Food, jest przewodnikiem turystycznym i żywieniowym po świecie.

Ruch Slow Food jest też krytykowany. Bywa postrzegany jako snobistyczne stowarzyszenie drobnomieszczan niewiedzących, co zrobić z pieniędzmi i topiących je w najdroższe roczniki win i rzadkich serów. Tymczasem Petrini zaleca umiar i mówi: „Jedzenie może być tanie. Musimy się przygotować na to, że będziemy płacić więcej za jakość. Powinniśmy jeść mniej, ale za to lepiej. Problemy z otyłością biorą się stąd, że ludzie tego nie rozumieją”.

Podobnie mówiły już nasze prababcie, kiedy wpajały nam, że biednego nie stać na byle co.

Identyczne zasady odnoszą się do Slow Fashion, czyli powolnej mody – kiedy to kupujemy mniej ubrań, za to wyprodukowanych etycznie i lepszej jakości. Bo obecnie powolne może być nie tylko jedzenie, ale miasto, rodzicielstwo, moda, wzornictwo, podróżowanie, a nawet praca.

W tempie ślimaka

W 1998 roku przedstawiciele organizacji Slow Food spotkali się z burmistrzami miast Bra, Greve in Chianti, Orvieto i Positano. To był początek międzynarodowej sieci miast zrzeszonych w Cittaslow. Żeby być miastem slow, trzeba spełnić masę wyśrubowanych wymagań. Na przykład miasto powolne nie może mieć więcej niż 50 tys. mieszkańców. W zamian mieszkańcy i goście takiego miasta mogą poprawić jakość swojego życia. Tak po prostu. „Nie poganiaj mnie, jestem z Norfolk” – parę lat temu takie znaczki przypinali sobie mieszkańcy hrabstwa Norfolk, jednego z pierwszych w Anglii, które znalazło się w organizacji Cittaslow. W Polsce od 2007 roku pierwszym powolnym miastem jest Reszel. Po nim w sieci znalazły się Lidzbark Warmiński, Biskupiec i Bisztynek. Wjeżdżających do nich wita logo ślimaka.

Oczywiście, nie da się z orła zrobić skowronka i nie da się z Londynu albo Nowego Jorku zrobić miasta slow. Ale poszczególne dzielnice mogą jednak czynić starania, żeby chociaż w jakimś zakresie zwolnić.

– To przecież szaleństwo, że idąc chodnikiem wściekamy się, gdy ktoś idący przed nami porusza się zbyt wolno – mówiła magazynowi „The Times” Tessa Watt, jedna z organizatorek festiwalu The Slow Down London.

Powolniejszy obieg informacji

Można pieścić nadzieję, że wyścig szczurów stanie się démodé. Na razie pojawiają się jaskółki. Wiosny z tego jeszcze nie ma, ale zawsze to coś. Oto jeden z menedżerow IBM zainicjował ruch „Slow E-mail”, postulując, żeby skrzynkę sprawdzać dwa razy dziennie, a nie co pięć, dziesięć minut. Gość ten, słusznie skądinąd, twierdzi, że ciągłe używanie maila prowadzi do szaleństwa. Ktoś siedzący w pokoju obok wysyła list, a po kilku minutach dzwoni lub przychodzi i nęka „Przeczytałaś? Nie?! Dlaczego nie sprawdzasz poczty? Dlaczego nie odpowiedziałaś?”

Także Hewlett Packard zaczął ostrzegać pracowników przed obsesyjnym sprawdzaniem maila, oczekiwaniem na SMS-a, czatowaniem. Podobno wystawienie się na kanonadę informacji elektronicznych wiele razy dziennie obniża poziom inteligencji nawet o 10 punktów.

W Austrii działa od jakiegoś czasu „Organizacja na rzecz Spowolnienia Czasu”. Ponad 1200 członków rekrutujących się z różnych grup zawodowych – od biologów do bankierów – prowadzi kampanię uświadamiającą, że pośpiech generuje straty. Dla zwiększenia odbioru społecznego głoszonych idei organizacja zaproponowała Międzynarodowemu Komitetowi Olimpijskiemu przyznawanie medali zawodnikom, którzy w wybranych dyscyplinach osiągnęli najgorsze czasy – informuje portal sztuka-architektury.pl. Pomysł efektowny, chociaż raczej bez szans na powodzenie. A może jednak?

Czas na życie

Nie każdy może mieszkać za miastem w domku z ogródkiem albo w mieście slow. Nie każdy może sobie pozwolić na luksus pracy w domu. Ale może spróbować zwolnić, w swojej własnej, osobistej skali. Chociaż raz w tygodniu zrobić powolne zakupy, gotować z rozmysłem, raz na kilka tygodni zaprosić znajomych i cieszyć się jedzeniem i rozmową. Co któryś raz nie sprawdzać skrzynki, a zamiast tego zastanowić się nad tym, czego naprawdę się chce. Zrezygnować z serialu ze śmiechem z puszki w tle, a w tym czasie własnoręcznie zrobić kartki pocztowe i wysłać je pocztą analogową do przyjaciół. Wydziergać sweter albo firankę. Przez pół godziny głaskać kota. Cokolwiek, czego nie da się robić w pędzie. Coś, co wymaga skupienia i kontemplacji.

„Śnił mi się koszmar – leniwy urzędnik podatkowy i celnik. Obudziłem się… dalej szybko konfiskowali! Co za szybkie czasy mamy” – napisał internauta o nicku mr.hell na forum Wysokich Obcasów (WO, 1.2.2009), a inny, babbuko.2, dodał: „Niech jeszcze powolna będzie policja i wymiar sprawiedliwości, i będzie git :)”

Doceniając te błyskotliwe dowcipy, warto chyba przypomnieć, że umiar jest wskazany we wszystkim, a pośpiech w łapaniu pcheł.

Laura Bakalarska

 


Business&Beauty Magazyn