ARCHIWUM Magazynu B&B - zakończył działalność w 2018

Silna psychika kontra siła mięśni

Tomasz Puzon „Jamaki” – polski karateka stylu kyokushin. Dwukrotny Międzynarodowy Mistrz Ameryk Karate Kyokushin wagi średniej. Pięciokrotny medalista Międzynarodowych Mistrzostw Ameryk Karate. Mistrz Ameryki w kategorii średniej z 2009 i 2011 roku, Wicemistrz Ameryki kategorii ciężkiej z 2005 roku. Zwycięzca 5th Annual Kyokushin Challenge Karate Tournament w Seattle.

 

Business&Beauty: Co sprawiło, że zacząłeś trenować karate?

Tomasz Puzon: Kiedyś, w erze Bruce’a Lee, mnóstwo ludzi zaczęło ćwiczyć karate. Oglądałem, jak wszyscy, filmy z Bruce’m. Poszedłem na pierwszy trening i zostałem. Karate pomaga oderwać młodych ludzi od telewizora i komputera oraz bezmyślnego korzystania z gier i filmów.

Karate nigdy nie było sztuką agresji. Jego podstawowa zasada brzmi: „karate ni sente nashi”. W wolnym tłumaczeniu zasada ta głosi: „karate nigdy nie uderza pierwsze”.

Karate jest jedną z największych organizacji sztuk walki w Polsce, ale nie cieszy się taką popularnością, jak np. MMA (mieszane sztuki walki, ang. Mixed Martial Arts). Niestety, nie jest tak medialnym sportem, jak „walki w klatkach”. Karate jako sztuka walki jest bardzo widowiskowe – jako sport trochę mniej. To jest walka w stójce, nie ma duszenia i rzadziej leje się krew – a tego zdaje się oczekują ludzie. Wielu sportowców odnoszących sukcesy w innych dyscyplinach, we wczesnej fazie swojej kariery uprawiało karate, które stało się ich sportowym fundamentem, np. Marek Piotrowski (wielokrotny zawodowy mistrz świata w kick-boxingu), czy Przemek Saleta.

Czym różni się karate jako sport od karate – ­sztuki walki? Co ty wybierasz?

W karate podoba mi się, że jest to sztuka walki, nie tylko sport. W tej dyscyplinie można rozwijać się całe życie. Karate sportowe bazuje na rywalizacji i jest ukierunkowane na inny cel niż tylko praktykowanie. Jeśli celem adepta jest medal, tytuł, status, ranga, puchar, czy jakikolwiek inny element prestiżu wskazujący, że zdobył on trofeum w bezpośredniej rywalizacji z innymi, to dla mnie jest to sygnałem, iż mamy do czynienia ze SPORTEM, opartym na rywalizacji ukierunkowanej na cel.

Karate jako sztuka walki to system, którego istota sprowadza się do praktyki dla samej praktyki. Jest to więc droga doskonalenia, w której nie występują elementy sportowej rywalizacji, model konkurencji bazujący na udowadnianiu, że ktoś jest „lepszy” od kogoś innego…
Celem praktyki sztuk walk nie jest żaden tytuł, medal, czy inny element zewnętrznego prestiżu. Motywacja do treningu ma w dominującym wymiarze wewnętrzny charakter i jest efektem relacji mistrz–uczeń. Zewnętrzne atrybuty prestiżu są raczej drugoplanowe i mają bardziej ceremonialny charakter.

Co w karate jest najważniejsze: siła, prędkość?

Żeby odnosić sukcesy, trzeba ćwiczyć wiele lat – ja ćwiczę już około 20. Wszystkie cechy motoryczne są bardzo ważne: gibkość, zwinność, wydolność – ale główną rolę odgrywa psychika. Bardzo wielu zawodników, robiących piękne szpagaty, widowiskowo kopiących, spala się, gdy przychodzi do konfrontacji na zawodach. Słabszy technicznie przeciwnik okazuje się wówczas silniejszy – jest bardziej skoncentrowany, zdeterminowany, zmotywowany. Psychika potrafi rozłożyć najsilniejszego i najsprawniejszego zawodnika.

W moim przypadku psychika to ponad 50 procent sukcesu. Można być wspaniale przygotowanym, mieć przewagę fizyczną i techniczną nad przeciwnikiem – i przegrać walkę. Wychodzisz na matę, gdzie może się zdarzyć wszystko, możesz być znokautowany, połamany. Nie możesz się tego bać…

A dlaczego wyjechałeś do Stanów?

W poszukiwaniu słynnego american dream. Chciałem spełnić swoje marzenia. Zawsze chciałem się sprawdzać, rywalizować, ścigać. Jeździłem na turnieje. Nie byłem zawodnikiem, który pięknie robi kata [wysoce sformalizowany rodzaj ćwiczeń stosowanych w wielu tradycyjnych sztukach i sportach walki – przyp. red.]. Uwielbiam kumite, czyli walkę, lubię czuć adrenalinę, która wydziela się podczas walki.

Czy myślałeś o tym, żeby zmienić dyscyplinę i przejść do „klatki”?

To nie jest takie proste i wymaga odpowiedniego treningu; szczególnie walki w parterze. Pomimo, że ostatnio nachodzą mnie myśli o powolnym zakończeniu kariery zawodniczej w karate, to jeżeli dostałbym propozycję od jakieś federacji MMA i na dobrych warunkach…

Jestem już na takim etapie mojego życia, że bardziej myślę o zakończeniu kariery sportowej niż o kontynuacji. Karate nie jest medialne, a co za tym idzie, nie zarabia się tu wystarczających pieniędzy. Nie jest to dyscyplina olimpijska. Mieliśmy w Polsce mistrzów świata, Ameryk, Europy. Nie ma tych ludzi w mediach. Jestem jednym z nielicznych karateków zauważanych przez telewizję. A karate jest pięknym sportem. Można je pokazywać wszystkim i na różne sposoby. Nie zachęcałbym dzieci do uprawiania sportów siłowych i ćwiczeń do zawodów typu Strong Men, natomiast do karate – jak najbardziej. Wszystkie techniki MMA są znane również karatekom, ale w walce sportowej nie są używane. Warto wiedzieć, że założyciel Kyokushion, Masutatsu Oyama, mówił, że nie chce uderzeń w głowę, bo głowa jest świątynią człowieka.

Stawka dla zawodników MMA w Polsce jest poniżająca. Z karate jako sportu nie da się w Polsce utrzymać. Żaden karateka nie robi tego dla pieniędzy. To są ludzie z pasją, kochający to, co robią.

Zdobyłem tytuł Mistrza Ameryk, chciałem ten tytuł później obronić. Niestety, nie udało się. Nabawiłem się poważnej kontuzji łokcia w programie „Wipeout” („Wymiatacze”) na antenie TVN. Rok rehabilitacji był dla mnie bardzo ciężki.

Skąd wziął się twój pseudonim – Jamaki?

Kiedyś byłem zafascynowany mistrzem świata, który nazywał się Kenji Yamaki. Gdy w Dębicy przychodziłem na treningi, opowiadałem wszystkim o jego walkach, jakie widziałem, o wykonywanej przez niego technice mae geri, która stała się też moją koronną techniką.

Skąd czerpiesz życiową energię?

W każdym człowieku jest jakaś energia, którą musi później rozładować. Gdy ja się zmęczę, to czuję się szczęśliwy. Dzień bez treningu uważam za stracony. Jest to część mojego życia.

Europejczycy są ostatnio zachłyśnięci energią, której do końca nie rozumieją: tai chi, joga. Ja traktuję karate jako sport, ale jest tu także filozofia zen. Zen jest religią. Ja jestem katolikiem. Jako katolicy zaniedbaliśmy takie rzeczy, jak medytacja. W religii katolickiej mamy taką samą medytację – to rozmawianie z Bogiem. Dlaczego mamy medytować do Buddy? Będąc prawdziwym katolikiem, nie można zanurzać się w filozofii zen. To jest część karate, ale jest to również religia. Ja medytuję do mojego Boga, nie modlę się do Buddy.

Sport uczy mnie walki z samym sobą, dyscypliny, obowiązkowości.

Czy wiążesz swoją przyszłość z karate?

Moja kariera zawodowa wciąż trwa. Jeszcze parę lat zamierzam powalczyć. W najbliższych moich planach jest udział w mistrzostwach Australii. Nie ukrywam, że potrzebni mi są do udziału w zawodach sponsorzy. Gdy zakończę etap sportowy, poszukam innych wyzwań.

Oprócz zawodów udzielam się także medialnie, jako prowadzący czy uczestnik programów telewizyjnych. Potrzebuję adrenaliny, wyzwań.

 

Rozmawiała Serafina Ogończyk-Mąkowska

fot. z archiwum Tomasza Puzona


 

Business&Beauty Magazyn