ARCHIWUM Magazynu B&B - zakończył działalność w 2018

Refleksje z kolejki po bilety

…na wystawę Leonarda da Vinci

Kiedy patrzyłam na niedokończony „Portret muzyka”, który da Vinci namalował w okolicy lat 1486–1487, po prostu nie chciałam odrywać od niego wzroku. Artysta doskonale uchwycił ulotny moment, w którym Atalante Migliorotti dopiero co zakończył śpiewanie, a jednak lekko rozchylone usta wyglądają, jakby miały za moment ponownie się poruszyć.

 

Inspiracją do napisania tego tekstu jest moja ostatnia wizyta w londyńskiej National Gallery na wystawie „Leonardo da Vinci. Painter at the Court of Milan”. Codziennie, wcześnie rano, przed wejściem ustawiała się gigantyczna kolejka tych, którym nie udało się wcześniej kupić wejściówek, wyprzedanych w mgnieniu oka jeszcze przed oficjalnym startem wystawy. Dla najwytrwalszych fanów Leonarda galeria codziennie przydzielała dodatkową pulę biletów. Nie pozostawało mi nic innego, jak wstać z łóżka skoro świt, opuścić przytulny pokój hotelowy i złapać taksówkę do National Gallery, aby grzecznie ustawić się w kolejce. Mimo koszmarnej pogody, po czterech godzinach (!) stania w deszczu miałam swój bilet. W przeciwieństwie do większości kolejkowiczów nie byłam zaopatrzona ani w książkę, ani w muzykę, ani w towarzystwo. Zaczęłam zastanawiać się więc, co sprawia, że tak wielu ludzi (kolejka tuż przed otwarciem o godzinie 10 liczyła ponad 600 osób) wciąż tak bardzo fascynuje twórczość Leonarda da Vinci.

Czy to szczególna obietnica zobaczenia czegoś rzeczywiście wyjątkowego stanowi pokusę nie do odparcia? Przyglądając się ponad dziewięćdziesięciu pracom zgromadzonym na wystawie, podziwiałam dociekliwość i precyzję, jaką widać w licznych szkicach ludzkiego ciała, czaszki i (pracujących) mięśni. Anatomia, biologia, technika, mechanika – wszystko łączy się w całość. Martin Kemp, specjalista od twórczości Leonarda, napisał w „The Marvellous Works of Nature and Men”, że nikt przedtem nie analizował w taki sposób postaci „jako ruchomych, dynamicznych strumieni”. Rzeczywiście, widać że rysowane postacie artysta zanurza jakby w rodzaj splątanego, organicznego kłębu. Po przekomponowaniu tej rozpływającej się materii powstaje obraz, ale jest to już zupełnie nowa jakość, którą Leonardo wprowadził do sztuki. To nauka ożeniona z energią i niewymownym pięknem, boskością. Ciała przestają być osobnymi przedmiotami, a stają się elementami stapiającego się ruchu mas, przyobleczonego w sfumato, „mglistość”. Ten rodzaj „przyćmienia”, który sprawia, że wzrok patrzącego traci oparcie i zamiast pewności musi oddać się spekulacji, to wieloznaczna strefa, która we mnie wywołała uczucie spokoju, refleksji nad doskonałością, a nawet chęć medytacji. Sztuka jako rodzaj doświadczenia duchowego? Zainteresowanych odsyłam do książki Charlesa Nicholla „Leonardo da Vinci. The Hights of the Mind”.

Kiedy patrzyłam na niedokończony „Portret muzyka”, który da Vinci namalował w okolicy lat 1486–1487, po prostu nie chciałam odrywać od niego wzroku. Artysta doskonale uchwycił ulotny moment, w którym Atalante Migliorotti dopiero co zakończył śpiewanie, a jednak lekko rozchylone usta wyglądają, jakby miały za moment ponownie się poruszyć. Leonardo był niesamowitym obserwatorem i interpretatorem świata. Dla niego malarstwo było „kwestią umysłu”, a nie jedynie manualnym rzemiosłem, stąd pewnie jego sztuka i dzisiaj przemawia do tak wielu ludzi.

 

Walka o uwagę

Na świecie projekty wystawowe i kolekcjonerskie idą swoim własnym rytmem. Z jednej strony jest świat kuratorów oraz off-streamu, z drugiej – mainstream i prace, bez których sztuka, kolekcjonerzy i wystawy nie istnieją. Polscy artyści są doceniani za granicą przez tamtejszych kuratorów i mecenasów sztuki (przykłady to Wilhelm Sasnal, Monika Sosnowska, Agnieszka Polska, Dominik Lejman czy Mirosław Bałka). Natomiast w Polsce miejsca, które nazywają się domami aukcyjnymi, zbyt często prowadzone są przez nieodpowiednich i sprawiających wrażenie zmęczonych życiem ludzi, którzy w dodatku tworzą coś na kształt podejrzanego lombardu. U nas wciąż jeszcze rzadko występuje świat sztuki na dobrym poziomie, co nie oznacza, że dzięki coraz większej świadomości aspirujących jej odbiorców nie zacznie to ulegać zmianom jakościowym.

Nic dziwnego, że obecnie z większym zaufaniem kupujemy Nową Młodą Polskę w światowej sławy galeriach w Paryżu, Nowym Jorku, Londynie, Monachium niż w galeriach polskich. U nas ciągle jest zbyt mało galerii, które wyróżnia dojrzałe podejście do rynku, takich jak np. Foksal. Paradoksalnie, najlepsza polska galeria, Moniki Branickiej i Asi Żak, znajduje się w Berlinie. Czy tam sztuka lepiej się sprzedaje? Sprzedaż jest tylko skutkiem, bo faktyczną przyczyną zainteresowania sztuką jest profesjonalna obsługa klienta, przeplatana atrakcyjną edukacją o nieoczywistych szczegółach pochodzenia danego dzieła i jego wartości. Piękne kolekcje znajdziemy w Monachium, Düsseldorfie, Kolonii i Hamburgu. Genialne i bardzo dobrze przemyślane kolekcje są także w Szwajcarii i Londynie. Kolekcjonerzy to nie są ludzie, którzy tylko inwestują w sztukę. Oni ją przede wszystkim kochają. Obierają kierunek kolekcji, czasem ją kondensują, a czasem pozbywają się prac. Na świecie spotyka się wielopokoleniowe kolekcje rodzinne, o które w Polsce, niestety, chociażby z powodu uwarunkowań historycznych, trudno.

Co jakiś czas odbywają się światowej klasy targi sztuki, podczas których można wzbogacić kolekcję, a przy okazji zawierane są nowe znajomości. Wiadomo, że dzięki łączącej wszystkich pasji, o wspólne tematy, przynajmniej teoretycznie, nietrudno. Poza tym kolekcjoner dostaje coś więcej. Dla wielu bezcenna jest indywidualna relacja ze znanym artystą, która bazuje na wzajemnym szacunku, otwartości i zaufaniu. Tak w wielkim skrócie wygląda ten hermetyczny, ale bardzo wyjątkowy i przyjemny świat, kierujący się własnymi niepisanymi prawami, które zainteresowani wcześniej lub później poznają.

Na początku było kilka słów o Leonardzie da Vinci, a na zakończenie opowiem o Andym Warholu. Ten artysta, kompletnie z „innej bajki”, filarem nowojorskiej sceny artystycznej stał się w połowie lat 60. Był pionierem pop-artu, który pokazał odbiorcy swój sposób postrzegania świata. Okazało się, że powtórzenia metodą sitodruku i jaskrawe kolory fantastycznie trafiają do szerokiej publiczności, rosnącej dzięki prężnie rozwijającej się telewizji, która, razem ze swoimi kolorowymi reklamami, szybko zdominowała życie społeczne, nasycając je produktami oraz konsumpcjonizmem. Warhol odkrył sztukę na nowo, tworzył dzieła dostosowane do nowej formy przekazu, która poddała w wątpliwość jej bezpośredniość. Warto przeczytać zgrabnie napisaną przez Victora Bockrisa biografię „Andy Warhol. Życie i śmierć”.

W XXI wieku człowiek stał się przede wszystkim konsumentem, który ma pozyskiwać kolejne towary. Wywiera to wpływ również na sztukę, która przez większość społeczeństwa traktowana jest jak kolejny produkt. Dodatkowo często niezrozumiały, zbyt drogi i niepotrzebny. Sztuka próbuje walczyć o przelotne i często nietrwałe zainteresowanie potencjalnych klientów w nadziei, że uda się jej przyciągnąć ich na nieco dłużej. Przechodzi różne, czasem niezwykłe, przyspieszone ewolucje, które wytwarzają między twórcą a odbiorcą coś bardziej na kształt flirtu, niż romansu… Ciekawe, co dzisiaj tworzyłby Leonardo?

 

Agnieszka Krool
Dziennikarka, stylistka, założycielka firmy Lifesenses (www.lifesenses.pl)

fot. Marek Abramowicz


Business&Beauty Magazyn