ARCHIWUM Magazynu B&B - zakończył działalność w 2018

Przeprowadzki mnie inspirują

Z Grażyną Plebanek
Podczas X Festiwalu Opowiadania
Rozmawiają Grzegorz Kolasiński i Anna Wróblewska

Grażyna Plebanek – pisarka, autorka bestsellerowych powieści „Nielegalne związki” (W.A.B. 2010, angielskie wyd. Stork Press 2012, amerykańskie New Europe Books 2013), „Dziewczyny z Portofino”, a także „Pudełko ze szpilkami”, „Przystupa” i „Córki Rozbójniczki”. Najnowsza powieść, „Bokserka”, ukazała się w maju b.r.

Business&Beauty: Jak się pani podoba wrocławski X Festiwal Opowiadania?

Grażyna Plebanek: Świetnie zorganizowany, zaproszeni znakomici pisarze i prelegenci, piękne przygotowanie od strony plastycznej. Z okazji festiwalu wydano też antologię, podoba mi okładka, no i zawartość – poziom opowiadań jest naprawdę wysoki. Jestem pod wrażeniem tekstu Islandki Kristín Eiríksdóttir. Odważna proza, trochę mi się ten tekst skojarzył ze „Szklanym kloszem” Sylvii Plath.

Czy brała pani udział w podobnej imprezie w Belgii?

Nie dalej, jak w kwietniu, miałam spotkanie na uniwersytecie w Brukseli (Université Libre de Bruxelles). Rozmowa odbyła się po francusku, co wymagało pewnej mobilizacji lingwistycznej z mojej strony. Wszystko świetnie się udało, cieszę się, że mogłam Belgom opowiedzieć o moich książkach.

Justyna Sobolewska napisała kiedyś, że „mamy sporo pisarek już nie tyle emigracyjnych, co raczej pozakrajowych”. Jak postrzega pani swoją twórczość w kontekście tej wypowiedzi?

Nie używam słowa „emigracja” w odniesieniu do współczesnych migracji. To pojęcie nie przystaje do naszych czasów, utraciło swoje wcześniejsze znaczenie, bo dziś raczej nie ma ludzi, którzy opuszczają swoją ojczyznę i nigdy nie wracają. Mieszkam za granicą od czternastu lat, ale bywam często w Polsce – sześć, siedem razy w roku. Pod względem kulturowym żyję więc w dwóch rzeczywistościach. Podobnie, jak inne mieszkające za granicą pisarki i poetki: Katarzyna Tubylewicz, Magdalena Parys, Brygida Helbig, A.M.Bakalar, czy Wioletta Grzegorzewska. Jesteśmy jedną nogą tu, a drugą gdzie indziej, i z tego czerpiemy siłę. Stanowimy nowe pokolenie pisarek. Nie, nie nazwałabym się pisarką „pozakrajową”.

Może jest więc pani pisarką krajową?

A może po prostu pisarką? Zrezygnujmy z tych dookreśleń. Fajne jest to, co zauważyła Justyna Sobolewska, wychwyciła pewien trend: że żyjemy w dwóch kulturach. I tak właśnie, jak w moim opowiadaniu zatytułowanym „Jestem u siebie”, które dzisiaj przeczytałam na scenie, gdzie łączę Polskę, Belgię i Rwandę – wygarniamy z tych kultur różne rzeczy, które są podobne albo bardzo przeciwstawne. To pozwala nam na uczestniczenie w dialogu międzykulturowym. Dla mnie on jest bardzo ważny, właśnie dlatego wybrałam mieszkanie za granicą.

Zwróciła pani uwagę na to, że przymiotnik „emigracyjny” jest swojego rodzaju przeżytkiem. Nikt już nie musi emigrować, ponieważ nie może pisać tutaj.

Mnie wyjazd był potrzebny dla poszerzenia światopoglądu i złapania dystansu do znanego mi świata. Nie mam tutaj na myśli życia osobistego, tylko mojego bagażu doświadczeń jako Polki, pisarki i Europejki z tej właśnie części Europy.

W odniesieniu do życia polonijnego na emigracji stwierdziła pani w jednym z wywiadów: „Nadzieja jest w młodszej generacji, w pokoleniu moich dzieci.”.

Część Polaków, czy szerzej – ludzi wyjeżdżających za granicę, jest na początku tą „zagranicą” przerażonych. Strach jest pierwszą reakcją, prowokuje do zamykania się na to, co dookoła. Polacy chodzą do polskich sklepów, jedzą polskie jedzenie, spotykają się w polonijnym kółku. Oczywiście nie wszyscy tak mają, a nawet ci, którzy się na początku w polskości okopali, z czasem się otwierają. Ale już dorasta pokolenie ludzi, Polaków, którzy wychowują się w różnych kulturach, mówią w przynajmniej dwóch językach. Mają w związku z tym nieco inną percepcję, szerszą perspektywę. Chociaż miewają nieco mniejszą łączność z polskimi korzeniami niż ci wychowani w Polsce.

Spędziła pani pięć lat w Sztokholmie. Od dłuższego czasu natomiast mieszka pani w stolicy Belgii. Czy planuje pani kolejną przeprowadzkę?

Raczej nie, uwielbiam Brukselę, która jest zresztą świetnym miejscem wypadowym. Ostatnio byłam w Afryce, gdzie robiłam research do następnej powieści. Sądzę, że Bruksela póki co będzie dla mnie takim „miejscem na dłużej”. Co nie znaczy, że czuję się Belgijką (śmiech).

Dlaczego Bruksela, nie Sztokholm?

Sztokholm jest przepięknym miastem, ale szwedzka kultura jest dla mnie zbyt homogeniczna. Belgia również jest „belgijska”, pomimo podziału na Walonów i Flamandów, ale Bruksela sama w sobie jest bardzo międzynarodowa. Dla mnie jako pisarki jest kapitalnym miejscem, ponieważ poznaję tu ludzi o różnych korzeniach, to mnie nakręca do pracy. Dla mnie to wspaniałe miejsce.

Gdzie pani tworzy? W domu? W kawiarni? Na ruchliwej stacji metra?

Nie umiem pisać w kawiarni, pracuję w moim pokoju do pisania. Kiedy go jeszcze nie miałam, pisałam w bibliotekach. W Sztokholmie była to rewitalizowana dawna fabryka Diesla, w Brukseli Biblioteka Królewska.

„Nielegalne związki”. Wraz ze zmianą scenerii, po raz pierwszy głównym bohaterem pani książki jest mężczyzna i to akurat w belgijskiej stolicy. Zostaje przedstawiony przede wszystkim męski punkt widzenia, co stanowi swoiste novum w pani twórczości. W jakim stopniu przeprowadzka do Brukseli miała wpływ na tę zmianę?

Przeprowadzki mnie inspirują, stresują i jednocześnie otwierają. Poza tym wtedy byłam też ciekawa męskiej strony mojej osobowości, dlatego napisałam książkę z punktu widzenia mężczyzny.

Grażyna Plebanek, fot. Anna Kolasińska
Grażyna Plebanek, fot. Anna Kolasińska

W swoich tekstach wiele miejsca poświęca pani zawodowi pisarza. Czy w Belgii można żyć tylko z pisania?

Mam w Belgii kolegów pisarzy, którzy utrzymują się z pisania. Poza tym tu pisarz może liczyć na pomoc państwa, na fundacje, granty, zwłaszcza po stronie flamandzkiej. Jeżeli dobrze się orientuję, w Polsce jest tylko jedno jedyne stypendium przyznawane przez Ministerstwo Kultury. Pisarze w Polsce traktowani są jak producenci książek, więc większość z nas ma jakiś drugi zawód. Ja jestem dziennikarką, piszę m.in. felietony, co bardzo lubię. Ale niektórzy woleliby zajmować się wyłącznie literaturą i nie zaglądać co chwilę nerwowo do portfela. Mam nadzieję, że kiedy skończy się etap dzikiego kapitalizmu w Polsce, nie nastąpi przebudzenie z tak zwaną ręką w nocniku, kiedy okaże się, że pisarze po prostu nie przetrwali finansowo, że rynek ich wybił.

Miejmy wobec tego nadzieję, że coś się zmieni, by polscy pisarze nie zaczęli zmieniać obywatelstwa. W jednym z artykułów wspomniała pani o tzw. „budowaniu widowni”, polegającym na podlizywaniu się czytelnikom przez pisarza. Brała pani kiedyś udział w takich działaniach?

Dziś pisarze muszą być wielozadaniowi, oprócz pisania mamy się promować. To konieczność finansowa, kwestia przetrwania.

Powiedziała pani kiedyś, że w Brukseli kościoły starają się przyciągać do siebie nie groźbami, tylko sztuką. Było to w odniesieniu do „modlitwy agnostyczki”, którą napisała pani w ramach brukselskiego projektu. Jakie inne formy sztuki stosuje tamtejszy kościół, by przekonać do siebie ludzi?

W Brukseli wraca się do źródeł. Chrześcijaństwo w średniowieczu usiłowało zachwycić i kiedy ludzie byli tym pięknem przejęci, łatwiej było im otworzyć się na wszelką ideologię, która za tym stała. W brukselskich kościołach odbywają się koncerty, wieczory poetyckie.

Wróćmy na chwilę do „Nielegalnych związków”. Główny bohater, Jonathan, zatrudnia się jako wykładowca creative writing. Skąd taki pomysł? Czy uczestniczyła pani kiedyś – jako studentka lub prowadzący – w podobnych zajęciach?

Jako studentka – tak. Sama zajęć nie prowadziłam, ale może kiedyś się tego podejmę. Teraz zasiadam w jury konkursu literackiego „Chimera”.

Kursy kreatywnego pisania wzbudzają kontrowersje. Jedni uważają, że są niepotrzebne, drudzy natomiast hołdują poglądowi, że mogą być przydatne. A jak pani to ocenia?

Wiele zależy od oczekiwań, z którymi udaje się na takie zajęcia. Niewątpliwie pod pewnym względem mogą być przydatne, jeśli potraktuje się je jak coś w rodzaju grupy wsparcia. Ja miałam przyjemność być na kursie prowadzonym przez Izabelę Filipiak, a potem trafiłam na zajęcia z Ingą Iwasiów. Obie prezentowały nieco odmienne style: Iza potrafiła wydobyć z uczniów pokłady energii niezbędnej do pisania, czyli pełniła rolę katalizatora. Inga natomiast dzieliła się z nami przede wszystkim swoją wiedzą. Jeśli w człowieku drzemie to „coś”, to właśnie dzięki kontaktowi nie tylko z wykładowcą, ale i z całą grupą pisarzy – artystów w swym dziele samotnych – może uda mu się to w sobie wyzwolić. Dobry nauczyciel może pchnąć w ciekawym kierunku, zainspirować.

Amerykańskie kino przyzwyczaiło widzów do wizerunku pisarza na odludziu. Andrzej Stasiuk w „twórczym szale” nie opuszcza wsi. Dlaczego pani na przekór tej wizji wybiera europejskie metropolie?

Ponieważ nie wyobrażam sobie życia bez miasta. Potrafi być niezwykle inspirujące dzięki tej gigantycznej energii, która w nim drzemie. I choć piszę w swoim pokoju, to wieczorami zawsze wychodzę, spotykam się z ludźmi, towarzysko, zawodowo, artystycznie, sportowo. Ludzie mnie inspirują.

Czy w przyszłości zakłada pani możliwość powrotu do Polski na stałe?

Dla mnie Polska nie jest tylko miejscem w sensie geograficznym, Polska jest cały czas ze mną, mam ją w sobie, myślę i piszę po polsku. Ale ciągnie mnie w świat. Powroty raczej nie leżą w mojej naturze.

Fot. Anna Kolasińska

 

Business&Beauty Magazyn