ARCHIWUM Magazynu B&B - zakończył działalność w 2018

Na klatę

Któregoś dnia w sandwiczszopie na parterze mojego biurowca spotkałam Zaprzyjaźnionego Chińczyka z firmy dwa piętra wyżej. „How are things?” – zapytałam grzecznie. „Same shit” – odpowiedział równie uprzejmie.

Gdyby powiedział: „Fine, thank you”, grzeczności zostałyby uznane za wyczerpane, a konwersacja za zakończoną. Jego odpowiedź niosła jednakże pewien ładunek emocjonalny. Należy bowiem wiedzieć, że shit w północnoamerykańskim angielskim to nie tam jakieś zwykłe gówno. To cały skondensowany, kulturowo-lingwistyczny twór, powszechny w języku nie tylko prymitywnie wysławiających się nastolatków z getta, ale także środowisk twórczych i urzędników biurowych w eleganckich garniturach. Może to taka odtrutka, gest samoobrony wobec nieuniknionych nieprzyjemności dnia codziennego, czy korporacji, której jakoś służyć trzeba; element autodeprecjonującego cynizmu… Przez to niewielkie słówko poczułam się zobligowana do bardziej personalnej odpowiedzi, a że dzień był wyjątkowo ciężki, szef nad wyraz zjadliwy, to z czystym sumieniem rzuciłam: „Sometimes I just can’t take this shit anymore”.

Wtedy przedstawiciel nacji słynącej z mądrości zaserwował mi wycinek filozofii, który od tamtego dnia wiernie służy mi w dylematach dnia powszedniego, a który moja koleżanka, bardziej po polsku, nazywa braniem na klatę. W mieszanym języku przetłumaczalnego i nieprzetłumaczalnego brzmiało to mniej więcej tak: „Wiesz, kiedyś osiągnąłem punkt, w którym pomyślałem: I can’t take this shit anymore. Poszedłem więc do szefa i mówię mu: I can’t take this shit anymore! – na co mój szef odpowiedział: But I’m paying you to take this shit…” Tu mój Z. C. uśmiechnął się szeroko i zakończył: …so, I take this shit.

Ta zdrowa zasada

(przy poważnym zaokrągleniu na potrzeby tego felietonu) sprzyja bardziej harmonijnemu współżyciu nie tylko w korporacji, ale w społeczeństwie w ogóle.

Trzeba pamiętać, że jest to transakcja, albo raczej cały system transakcji wymiennych. Nie żyjemy, przynajmniej większość z nas, z datków instytucji dobroczynnych, płacimy (pośrednio lub nie) za usługi oferowane przez państwo, mamy więc pełne prawo domagać się, żeby i druga strona od czasu do czasu przejęła coś od nas na klatę. Kiedy w Kanadzie obywatel poczuje się skrzywdzony, pierwsze, o co podnosi wrzask, to że po to płaci podatki, żeby czuć się bezpiecznie we własnym domu, mieście, na jezdni…

A o jezdni czytam właśnie w artykule w „Gazecie Stołecznej”. Autor zadaje pytanie: „Jak pomóc pieszym na jezdni?”, na które sam sobie odpowiada: „Chcemy przejść przez ulicę szeroką na cztery pasy, ale żaden kierowca nie chce nam jednak ustąpić pierwszeństwa (…). Instalacja wysepki pośrodku jezdni pomaga pieszym. Łatwiej też trafić na kierowcę, który, widząc oczekującą na wysepce osobę, ustąpi jej pierwszeństwa”.

Ja tam nie wiem, bo wyjechałam z Polski w zeszłym tysiącleciu i mieszkam w kraju, w którym panuje zakaz zabijania pieszych na drodze poprzez nieustąpienie im pierwszeństwa. Ponadto wydaje mi się, że pieszym pomagać nie należy, ale raczej pewne oczywistości im zapewnić. Piesi to klienci opłacający sobie prawo do cywilizowanego przejścia przez ulicę, bez konieczności skakania przez nią ruchem konika szachowego ku nadziei Zarządu Dróg, że może piesi utkną na wysepkach na zawsze i nie będą przeszkadzać kierowcom.

Kilka miesięcy temu

superprofesjonalizm pilota uratował od strasznej śmierci 230 pasażerów samolotu bez podwozia. Statystyki wypadków jednak szybciutko nadrobiono na drogach, wszak czas był stosowny, bo Wszystkich Świętych. Święto to w Polsce celebruje się w sposób stosowny do okoliczności – na polskich drogach trup ścieli się gęsto. Bo we Wszystkich Świętych wszyscy jesteśmy kierowcami! Czy policji nie płaci się za to, żeby chroniła nas przed masowymi morderstwami na drogach przy okazji świąt narodowych i kościelnych? Masowa śmierć powinna być wystarczającym powodem wprowadzenia stanu wyjątkowego. Przynajmniej na drogach. Dlaczego nie wymagamy tego jako społeczeństwo, w obronie własnej? W końcu płacimy, żeby oni… wiadomo co. Ale my prędzej czujemy solidarność z kolesiem, który „miał pecha” i został zatrzymany, jak sobie jechał 140 przez wieś. Jazda po pijaku? Natychmiastowa konfiskata samochodu jako narzędzia zbrodni z premedytacją, dożywotnio utrata prawa jazdy (łamanie kołem byłoby super). I wtedy, jakby kilku musiało to wziąć na klatę, to naród może zacząłby kombinować: zabrali mu auto – musiał zrobić coś naprawdę strasznego.

Kiedy kapitanowi Wronie cały świat gratulował cudownego lądowania, on prostował, ze żadnego cudu nie było, były procedury, solidny trening. Jest pilotem, a więc wylądował tak, jak go uczono wiele razy na symulatorach. Najwyraźniej chodzi na lunch z Zaprzyjaźnionym Chińczykiem.

Ewa Henry

Ilustracja autorki

 


Business&Beauty Magazyn