ARCHIWUM Magazynu B&B - zakończył działalność w 2018

Myślę pozytywistycznie

Janusz Kaniewski – jeden z najwyżej notowanych projektantów w polskim biznesie. Wykładowca Istituto Europeo di Design w Turynie i Royal College w Londynie. Swego czasu jedyny polski designer w zespole najsłynniejszej pracowni projektowania samochodów – Pininfarina. W rankingu na najbardziej innowacyjnych ludzi w Polsce, opublikowanym przez tygodnik Forbes, zajął drugie miejsce. Otrzymał też wyróżnienie od Noble Bank Concierge za poziom świadczonych przez siebie usług, a w Rankingu Magazynu Brief na 50 Najbardziej Kreatywnych w Biznesie zajął 17 miejsce.
Współpracuje m.in. z Fiatem, Ferrari, Lancią. W Polsce obecny poprzez studio projektowe Kaniewski Haute Design. Świadczy usługi projektowe dla dużych marek, takich jak Orlen, Koło, ale pracuje również dla klientów indywidualnych, tworząc m.in. meble i wnętrza. Jednym z najświeższych jego projektów jest kolekcja mebli łazienkowych dla firmy Oristo i foteli pociągowych dla firmy Taps.

Klaudiusz Madeja: Panie Januszu, jaka jest „tajemnica” pracy projektanta? Talent na pierwszym miejscu, dar wizjonerstwa, a może raczej sztuka obserwowania i wymyślania czegoś nowego lub zmieniania już istniejących rzeczy?

Janusz Kaniewski: To jest chyba cierpliwość w obserwacji rzeczy, które można poprawić. W Polsce już nie ma takich dramatycznych potrzeb jak kiedyś, że wszystko było praktycznie do poprawienia od samego początku. Obecnie to jest wyszukiwanie nisz, gdzie coś można zrobić lepiej, ładniej, mądrzej. Projektant to jest osoba, która musi być spostrzegawcza, musi umieć znaleźć te jeszcze niezaspokojone potrzeby i znaleźć rozwiązania. To jest ta dobra strona mojej pracy. Zła jest taka, że często projektant jest osobą, która wymyśla potrzebę, żeby móc ją zaspokoić, chociaż wtedy to nie jest projektant, a raczej marketingowiec. Wymyśla modę i produkt, który za pół roku tę modę zaspokoi. Mogę powiedzieć, że staram się być projektantem, a nie marketingowcem.

Czyli właściwie wszystko może być dla pana inspiracją…

Tak. Design kojarzy się ze snobistycznym zawodem, ale tak naprawdę to jest bardzo demokratyczne chodzenie po ulicy i wyszukiwanie potrzeb. Nie stylistycznych, lecz tych, które się ludziom naprawdę przydadzą. Obecnie np. zajmujemy się projektem pewnego bardzo przydatnego, banalnie oczywistego, ale niezauważalnego urządzenia w przestrzeni publicznej (przepraszam za enigmatyczność, ale klauzula poufności nie pozwala nam na razie mówić, o jakie urządzenie chodzi). Ludzie tracą czas na szukanie go, więc producent zwrócił się do nas, żebyśmy zrobili nowy model, który ma być łatwiej zauważalny i pomagać ludziom.

Przechodząc już do samego projektowania, co jest ważne w tej pracy? To przecież nie jest dniówka od-do. Potrzebuje pan nastroju, natchnienia, jeszcze czegoś? Używa pan często określenia slow work.

Przyłapał mnie pan w moim biurze… Spotykamy się w kawiarni. Jest ciepło, siedzę w krótkich spodenkach, w ładnej okolicy. Mam biuro i tam pracują ludzie, mam salę konferencyjną do dyspozycji, ale nie umiem pracować w takich warunkach. Ja jestem taki „kawiarniany designer”. Najlepsze pomysły przychodzą mi do głowy raczej w takich warunkach, jak tutaj. Najczęściej pracuję sam, ale zbieram sobie powoli grono ludzi, z którymi pracuję tak, jak pracowałem we Włoszech. Tam się nauczyłem tego „kawiarnianego” stylu pracy. Rano załatwiamy sprawy administracyjno-biznesowe, później się zdzwaniamy i po południu spotykamy się w kawiarni, robimy sobie „brainstorming” i wymyślamy fajne rzeczy.

Oprócz Włoch pracował pan także w USA, teraz w Polsce. Jest jakaś różnica, czy ten styl „kawiarniany” można z równym powodzeniem uprawiać wszędzie?

Na pewno jest różnica. W Stanach robiłem zupełnie coś innego, trudno mi porównać. Natomiast Polacy są dużo bardziej od Włochów kreatywni, pracowici, zdeterminowani i efektywni. Dlatego lepiej mi się pracuje tutaj niż we Włoszech. Natomiast my traktujemy czas pracy tak bardzo na serio, aż za bardzo na serio, powiedziałbym. Praca może dawać radość, można ją wykonywać w kawiarni, na plaży, można wymyślać jakieś pomysły w wannie. Ale Polacy jeszcze się trochę boją takiego przemieszania życia prywatnego z zawodowym, z pasją. U mnie to jest idealnie przemieszane: pasja, praca – nie ma żadnej różnicy. Mój urlop idealny – pracowałbym, bo to lubię najbardziej robić. Włosi starają się pracować dobrze, ale mało. Niestety trochę przesadzają w drugą stronę, bo ich efektywny czas pracy jest bardzo krótki. Są bardziej nastawieni na przyjemności i myślą, że im mniej będą pracować, tym lepiej będą żyć. A tak, niestety, nie jest. Życie trzeba przepracować, a nie przeleniuchować.

szkic z archiwum Janusza Kaniewskiego

A zdarzało się panu pracować pod presją czasu?

Tak – i zgłaszam protest. Po dwóch latach pracy w Polsce znacznie wzrósł prestiż pracowni, zacząłem mieć coraz większych klientów, w tym duże międzynarodowe koncerny. Przy nich jestem z moją pracownią bardzo mały, a oni cisną na terminy. Ale te duże firmy już zauważyły, że naciski, żeby „szybciej, szybciej”, nie dają dobrego rezultatu, bo wtedy jest gorzej, gorzej… w „Człowieku z marmuru” Wajdy jest scena o przodowniku pracy na budowie, który wyrabia 350 proc. normy. Boże, jaki ten budowany przezeń mur jest niechlujny, widać to nawet na kronice filmowej z lat 50.!

Można więc powiedzieć, że dopiero zaczynają pana szanować…

Dopiero się tego uczą… Ale jeszcze daleka droga przed nami. Bo tak naprawdę jestem rzemieślnikiem, który świadczy dla nich usługi. Dzięki temu ich towar lepiej się sprzeda, zarobią większe pieniądze. Natomiast w Polsce nie ma szacunku dla rzemieślników. Ja bym chciał mieć terminy dwumiesięczne. Aby mieć czas na spacer nad Wisłą, na siedzenie w kawiarni, na porysowanie w nocy w Nałęczowie, bo akurat tam miałem fantazję pojechać. I wtedy zrobię wspaniały projekt.

Mówimy o dużych, światowych koncernach. Czy my już doganiamy te standardy, także pod względem finansowym na przykład?

Bardzo szybko doganiamy. To jest niesamowite, bo to jest rynek, którego jeszcze dziesięć lat temu nie było w ogóle w Polsce, podobnie jak słowa design. Kilku projektantów, chyba pięć nazwisk, wróciło z zagranicy. Wyczuliśmy, że ten rynek jest bardzo ciekawy. Zaś firmy w Polsce dopiero się uczą, co to jest design, co to jest projektowanie. I na tym się rzeczywiście zarabia, efektowny wygląd towaru podnosi jego sprzedaż. Taki wzrost bywa naprawdę duży, i to czasem w krótkim czasie. To nie tylko zjawisko biznesowe, ale także socjologiczne. Koncerny szybko pojmują, że to nie jest fanaberia, że to nie jest „fikuśnie szeleszcząca podszewka”, jak mówił Waldorff o rzeczach, które uważał za nieważne. To jest dobre narzędzie biznesowe. Polskie firmy projektowe robią duży boom na światowych salonach, bo mają sporo świeżych pomysłów, takiego polskiego „kombinowania”. I to robi wrażenie.

Jaka w takim razie jest różnica w zaprojektowaniu samochodu, buta narciarskiego lub na przykład logo koncernu Fiata, które pan wykonał?

Wbrew pozorom, w moim przypadku nie ma wielkiej różnicy. To jest zawsze długie spacerowanie, chodzenie po górach, chodzenie nad Wisłą. Czekanie, aż się pojawi jakiś pomysł, nie przyspieszanie. Przykład – akurat przed chwilą przejechał Citroen C4 Picasso, ja projektowałem jego przód. Chodziłem po ogrodzie, myślałem o czymś zupełnie innym, bo byłem zakochany. Wchodziłem do pomieszczenia, trochę sobie pograłem na fortepianie, znów wracałem do ogrodu. W ogóle nie myślałem o pracy. Poczytałem sobie trochę książkę, gdzieś usiadłem, narysowałem sobie rysunek, gdzie była ta osoba, w której byłem zakochany, z kotkiem na smyczy. I tak w tle narysowałem jakiś samochód. Później na to spojrzałem i pomyślałem sobie – to jest to! Wysłałem do Citroena i zaakceptowali. W tle osoby, o której myślałem, był ten samochód…
Z logo Fiata zaczęło się w kawiarni, w Turynie. Siedziałem z moim towarzystwem przy jednym stoliku, przy drugim siedzieli inni ludzie. Później się okazało, że to był top management Fiata. W końcu zsunęliśmy stoliki, zrobiliśmy „brainstorming”, pojechaliśmy do Rzymu, siedzieliśmy na plaży, piliśmy wino i jakoś, gdzieś tam przy okazji, to logo powstało… Ale to zawsze tkwi w tle, i na to jest potrzebny ten czas. Projektu nie dałoby się zrobić w taki sposób, że na ten konkretny dzień masz zrobić logo.

Czyli jednak talent, podświadomość i trochę magii tam gdzieś jest?

Korzysta się z wiedzy zebranej w międzyczasie. Teraz z panem rozmawiam, a drugim okiem spoglądam na przejeżdżające samochody. Obserwuję też inne rzeczy. Nie skorzystam z tego teraz, ale może za trzy lata coś mi się przyda. Na przykład ktoś mi zleci wykonanie stolika kawiarnianego, a ja sobie przypomnę ten, przy którym teraz siedzimy i pomyślę, co można w nim zrobić lepiej. Mózg jest komputerem, a ręka tylko drukarką, można rzec.

szkic z archiwum Janusza Kaniewskiego

Powstał projekt – czy pan nadzoruje później jego wykonanie?

W stu procentach nadzoruję i jestem w tym przypadku tyranem. To jedyny przypadek, czyli praca, kiedy jestem uparty i nieustępliwy. Musi być wykonane idealnie z projektem. Wstaję wcześnie z panami robotnikami i siedzę tak długo, aż będzie gotowe.

A zdarzyło się tak, że zrobiony przedmiot wyglądał gorzej niż projekt i pomyślał pan „muszę to jeszcze raz przemyśleć i coś zmienić”?

Nie. To oznaczałoby, że straciłem tę czujność, czyli sygnał alarmowy. Na razie nie miałem takiej wpadki, ale zdaję sobie sprawę, że jak będę miał 60 lat, to tę czujność stracę… Wiem, że tak będzie. Lecz póki co, dla mnie projekt oznacza cały proces, od rysunku do produktu finalnego i każdy etap jest równie ważny.
Gdy wpadnie mi do głowy jakiś pomysł, zawsze się uśmiecham. I chcę, żeby taki sam uśmiech towarzyszył klientowi, gdy zobaczy ten przedmiot w sklepie i go kupi. I ja muszę przebrnąć przez ten cały proces rysowania, opiniowania, tworzenia, aby tego uśmiechu nie stracić.

Jak przekonać sceptyków do designu? Niektórzy twierdzą, że to tylko szpan i okazja do wyciągnięcia większych pieniędzy.

To, co mają na myśli, to jedynie design w celu lansowania siebie. Prawdziwy design to dobrze zaprojektowany przedmiot. Może to być spinacz biurowy, rower, dżinsy, żaglówka Omega, autobus Solaris. To są wszystko rzeczy, które dobrze ludziom służą. Butelka coca-coli podpisana przez Karla Lagerfelda, to nie jest żaden design… To jest pojemnik na napój.

Czyli przyjemność obcowania z przedmiotami na co dzień?

Działająca rzecz. Kieliszek do wina zwęża się ku górze, by nie tracić bukietu. Nie chodzi o to, by naczynie było ładne, tylko żeby wino nam smakowało. Zagłębione klawisze w pańskim dyktafonie są po to, by się przypadkowo nie włączały w torbie lub kieszeni, a nie żeby było ładnie. Wszystko ma swoje racjonalne uzasadnienie i to jest design.

Widzę, że rzeczywiście dokładnie obserwuje pan otoczenie…

No, tak jakoś mam… O, przejechał „mój” samochód Lancia Delta. To miłe uczucie widzieć na ulicy zaprojektowany przez siebie wóz.

A co pan lubi najbardziej projektować?

Samochody i buty. Ale inne rzeczy też. Ostatnio mnie na przykład wkurza, że PKP robi remonty dworców i często te remonty są niefunkcjonalne. Dotarłem do decydentów w tej firmie, żeby im doradzać w tej kwestii. Tam nie będzie wielkiego designu. Po prostu ma być punktualnie, czysto, wygodnie i praktycznie. O to się staram, aby coś takiego zrobić. Myślę tak trochę pozytywistycznie. Inny przykład: jesteśmy na Francuskiej w Warszawie, w pobliżu nowego Stadionu Narodowego. Miasto za ciężkie pieniądze wyremontowało tę ulicę, a banki swoimi plakatami „6 procent” zasłoniły połowę elewacji – tak właśnie można zepsuć dobry projekt. Tak się nie robi, ktoś o to musi dbać. Ja czasem chciałbym móc czegoś takiego pilnować.

Zostawmy buty, a porozmawiajmy o samochodach. To jeszcze takie pozostałości z dzieciństwa, gdy mały Jaś bawił się autkami?

Mama zbierała moje rysunki, gdy byłem mały. Same auta. Zacząłem, gdy miałem 3 lata, w wieku 6 czy 7 wymyśliłem, że będę je kiedyś projektował. I konsekwentnie się tego trzymam…

Poza tym, co pan już zrobił, jest jakaś marka, model, o którym pan marzy, żeby zrobić nowy projekt, albo następną wersję?

Nie mogę na to pytanie odpowiedzieć. Moja pracownia jest otwarta dla wszystkich marek…

Bardzo dyplomatyczna odpowiedź. A w takim razie, może pokusiłby się pan o wskazanie jednego lub trzech najpiękniejszych samochodów w historii…

Citroen DS, Iso Grifo – trochę nietypowy samochód narysowany przez Giugaro, który miał wtedy chyba 21 lat. Większy problem miałbym ze współczesnymi autami. Ale z takich dobrych, to lubię jeszcze dużego Fiata.

?… Trochę jestem rozczarowany… A co pan powie na Mercedesa CLS, tego pierwszego. Za 20 lat będzie jednym z najpiękniejszych i najbardziej poszukiwanych klasyków…

Pozwolę się nie zgodzić. Ten samochód ma opadający tył i przód, nazywaliśmy to w szkole „banana design”. I dlatego jest smutny, z powodu tego opadającego ku dołowi przodu i tyłu. Ale trzeci niech będzie Peugeot 504 coupé albo cabrio, przepiękny.

A 406 coupé, albo Porsche 911?

Bez dyskusji, 911 to jest ponadczasowa klasyka. Peugeot 406 też jest piękny. Z nim jest związana ciekawa, choć smutna historia. Projektował go w znacznym stopniu bardzo młody chłopak, który wówczas pracował w Pininfarinie, Gianni Arcangeli – znałem go, bo byłem tam w tym samym czasie. Współpracował też przy Ferrari 360 Modena. Potem się niestety okazało, że ma białaczkę i został mu rok życia. „Kupiło” go od Pininfariny BMW. Akurat wówczas przygotowywało pierwszą „piątkę” projektowaną przez Chrisa Bangle’a. Zadaniem Gianniego było „uspokojenie” tych bardzo rzeźbiarskich kształtów, żeby ten samochód miał dobre proporcje. Znakomicie wykonał swoje zadanie, a potem niestety zmarł w wieku 29 lat.

Ale zgadzamy się, że wśród współczesnych samochodów trudno o coś pięknego, góruje biznes i pragmatyka, a o stylu zapomniano…

Zawsze tak było. Ja bym nawet powiedział, że dzisiejsze firmy są bardziej etyczne niż Henry Ford, który był potworem. A Agnelli się na nim wzorował. Zawsze chodziło o zarabianie kasy. Dzisiejsze samochody są bardzo nudne, panuje unifikacja.

A czy był w pana karierze jakiś moment przełomowy?

Nie. Raczej jest tak, że robię konsekwentnie to, co chciałem od dziecka robić.

Czyli nadal się pan czuje takim rzemieślnikiem, jak wcześniej powiedział?

Rzemieślnikiem, ale dobrym. Miałem takie momenty, kiedy osoby, które szanowałem, mnie pochwaliły. W Polsce takim autorytetem od samochodów był profesor Cezary Nawrot. Ja się dostałem na bardzo wysokim miejscu na ASP, na wzornictwo, i profesor mi powiedział: „Panie Januszu, niech pan u nas nie studiuje, niech pan wyjeżdża na zachód, bo my już pana nic nie nauczymy”. To było bardzo mądre z jego strony. Ja rzeczywiście wtedy zrezygnowałem z ASP i wyjechałem do Włoch do szkoły. Drugi moment to było właśnie jak mnie przyjął Pininfarina. Dla mnie to była nobilitacja i wyznacznik, że dokonałem właściwego wyboru. Zresztą o Pininfarinie zawsze będę mówił z szacunkiem, bo to człowiek fajny, jakim jest się dożywotnio.

A trema? Nie trzęsły się panu ręce pierwszego dnia pracy w takiej renomowanej firmie?

Nie. Czułem, że jestem dobry i dam radę. Ale też nigdy nie próbowałem go przeskoczyć i zawsze miałem do niego szacunek. Teraz pracuję w Polsce, ale przy samochodach więcej w Japonii. I oni uczą mnie pokory i szacunku w ich stylu. Zdarza im się zaprosić moją firmę na prezentację, ale do środka wpuszczają tylko pracowników, mnie nie. Żeby mi się w głowie nie przewróciło. Z nimi trzeba umieć pracować, poznać ich specyficzny język komunikacji. Ten kod.

Pana zdaniem jest jakiś projekt idealny?

Zawsze każdy można poprawić. Yves Saint Laurent powiedział kiedyś: „Chciałbym, żebym to ja wynalazł dżinsy”. Dżinsy, rower to są takie rzeczy przełomowe, genialne. Ale rower też da się poprawić. Są projekty idealne, tylko że my mamy różne potrzeby. Na tym to chyba polega, że my się zmieniamy i te projekty też się muszą zmieniać.

A miałby pan pomysł na projekt roweru dla Mai Włoszczowskiej, naszej mistrzyni świata?

Za głupi jestem… A poważnie mówiąc, ten rower ma wygrać mistrzostwa świata, a nie ładnie wyglądać. Będzie piękny, jak wygra. Kiedyś projektowałem buty narciarskie dla Hermanna Maiera. Ich zadaniem było zdobycie pucharu świata. Wygrały, ale wcześniej w ogóle nie było mowy o estetyce. Spełniły swoje zadanie, trafiły potem do produkcji i jest ok. Podobną rzecz powiedział mi kiedyś mój brytyjski kolega: samoloty mają dobrze latać, a nie ładnie wyglądać.

Zgoda, ale taki 747 to przecież cudowny projekt na zawsze…

Podobnie jak Concorde. Ale mnie się też podoba MIG-29… Może nawet bardziej niż F16, bo ma taki swój stary sznyt.

Przeczytałem, że pan też prowadzi wykłady. Zapytam wprost – po co jeszcze to, przecież i tak narzeka pan na terminy?

Ja dostałem za darmo wykształcenie w Polsce i wydaje mi się uczciwe, żeby oddać to wykształcenie następnym ludziom. Wiem, że to brzmi głupio w moich ustach, skromnego designera, ale naprawdę tak jest. Zresztą widzę podobne działania u innych kolegów, którzy kiedyś wyjechali z Polski, a później wrócili. Oni też prowadzą wykłady. I z tego, co wiem, wszyscy od firm i uczelni prywatnych bierzemy wynagrodzenie, zaś na ASP dajemy darmowe wykłady. Wydaje mi się, że jest to uczciwe. Poza tym ja na tych wykładach wyłapuję najzdolniejszych ludzi. Mam z tego korzyść, bo jestem na bieżąco i wiem, co młodzi projektanci są w stanie zrobić. Czasem nawet kogoś zatrudnię. Ale generalnie mam do tych darmowych wykładów podejście pozytywistyczne.

A nie boi się pan konkurencji, że ci młodzi „odbiorą” Panu chleb?

To jest tak duży rynek, tak duży kraj i raptem pięciu znanych projektantów. Bezrobocie nam nie grozi, a tym ludziom, którzy później ode mnie odchodzą, życzę, aby zakładali własne firmy designerskie.

Ale właściwie po co panu zespół ludzi. Mówił pan o indywidualnym rzemiośle, spokoju myślenia, tworzenia…

Jestem introwertykiem i samotnikiem. Lubię być sam, dlatego nie spędzam czasu pracy z ludźmi z biura, tylko czasem się umawiam, chociażby tutaj, w kawiarni. Ale mam ograniczone możliwości, ograniczoną kreatywność i czasem po prostu brakuje mi pomysłów. Potrzebuję, żeby ktoś mi coś podpowiedział, żeby mnie „zastymulował”, rzucił jakiś nowy pomysł. Czasem tak się „zakręcę”, że już dalej nie pójdę. I tacy ludzie są mi potrzebni, żeby mieć z kim pogadać.

W takim razie, czy nie miewa pan czasem takiego snu, że kompletnie brakuje panu pomysłów? Przychodzi klient, zleca coś, a tu kompletna pustka…

Snu nie, ale jawę owszem. Przez ostatni miesiąc miałem tak dużo projektów, że przy którymś powiedziałem: pas, nie daję rady. Poprosiłem jedną z moich pracownic o jakiś pomysł. Ja potrzebowałem dwóch, trzech dni. Praca szła naprzód, a ja byłem na takim „standbaju”. W ogóle nic mi do głowy nie przychodziło.

Co pan wtedy robi, żeby się „zresetować”, jak to się teraz mówi?

Wyjechałem do Nałęczowa i to był kapitalny pomysł. Lubię pojechać sobie w dowolne miejsce, przypadkowe, i tam się po prostu odnaleźć. Odpocząłem. Bycie samemu i wyłączenie telefonu bardzo mi pomaga. Nikt nie wiedział, gdzie jestem. Nie lubię być na smyczy, czyli ciągle pod telefonem. Mam jakby dwa etaty: biznesmena prowadzącego firmę i projektanta. Oczywiście ta druga rola bardziej mi odpowiada.

Wraca pan czasem do swoich starych projektów?

Mam ich pełną szufladę. Często sam do nich wracam i lubię to robić. Innym razem ktoś to widzi i proponuje: zróbmy to. Często klienci proszą mnie o zrealizowanie projektu, który kiedyś narysowałem ot tak, nawet 5 czy 10 lat temu. Bo te moje projekty po prostu nie są związane z żadną modą. Robię projekty ponadczasowe i to lubię, że one nie są modne w tym sezonie, czyli nie wyjdą z mody w przyszłym…

W takim razie nie drażni pana ten obecny pęd wszystkiego, mody, techniki, innych rzeczy? Niektóre przedmioty „starzeją się” już po kilku miesiącach…

Mógłby mnie denerwować, ale mnie ten cały pęd nie dotyczy. Mam 23-letniego, niebieskiego Mercedesa W 123 coupé, kupionego od szefa pracowni w Pininfarinie. I do tego tenisówki za 14 złotych z hipermarketu.

Żadnych szaleństw, drogich zegarków, mebli, innych rzeczy?

Rzeczy, które sprawiają przyjemność, jak na przykład mieszkanie na dobrej ulicy. OK, to jest ekskluzywne miejsce, lubię tu mieszkać, w tej dzielnicy. Ale samo mieszkanie jest zupełnie normalne, żadnego designu i tym podobnych. Po prostu lubię to miejsce, lubię tu zaparkować samochód, zejść sobie do knajpki na wino. Lecz już na przykład tendencje w modzie – zupełnie nie.

fot. J.Goc / Kaniewski Haute Design

Wymienił pan buty, jako jeden z ulubionych przedmiotów do projektowania, a nosi tenisówki za 14 złotych…

Oprócz tych tenisówek kupuję sobie czasem dobre, skórzane buty we Włoszech. Ale od 3 lat moja firma jest na dorobku i nie pozwalam sobie na takie luksusy. Lecz nawet, gdy kiedyś być może zarobię dużo pieniędzy, też nie będę „szalał”. Raczej gdzieś to zainwestuję.

Ładnie pan mówił o tych darmowych wykładach na ASP – czy projekty dla niepełnosprawnych też są swego rodzaju próbą wyrównania im ich ułomności?

Kiedyś bardzo mnie zainteresował problem osób bardzo niskich, którzy nie rosną i mają poniżej 1,20 m wzrostu. To jest nisza, ich jest w całej Unii około 140 tysięcy. Nie jest to sporo, ale to jest grupa ludzi, którzy mają bardzo określone potrzeby. Nie sięgają do szafek kuchennych, do urządzeń, mają problemy w samochodzie i wiele innych barier. Wykonanie projektu dla nich bardzo by mnie interesowało. Zrobiłem taki eksperymentalny projekt ze studentami w Turynie, wymyślaliśmy różne, przydatne tym ludziom, rzeczy.

Czas powoli kończyć nasze spotkanie. Ma pan jakiś wymarzony projekt, który pan zrealizuje, gdy stanie się zupełnie niezależny finansowo?

Chyba każdy projekt jest jakimś marzeniem. Ostatnio dużo satysfakcji sprawiła mi ta ciężarówka, będąca jednocześnie salonem ekspozycyjnym producenta armatury łazienkowej Koło, z wysuwanymi bocznymi ścianami i tarasem na dachu naczepy. Ciężarówki to taka fascynacja dużego chłopca. Ale właściwie w każdy projekt jestem w stanie się zupełnie zaangażować. Na przykład te wspomniane już dworce PKP. Z jednej strony są rzeczy zrobione tam dobrze, ale są też zrobione ekstremalnie źle. I to mnie wkurzało, doprowadzało do szewskiej pasji. Bo to nie jest kwestia pieniędzy, tylko po prostu głupiego pomysłu. I ja zadałem sobie ten trud dotarcia do nich. Zaproponowałem, że każdy ich projekt zaopiniuję za darmo…

fot s.Szwajczak / Kaniewski Haute Design

Wracają więc pozytywizm i przyjemność obcowania na co dzień z przyjemnymi rzeczami. Żeby to, co nas otacza, było ładne i funkcjonalne…

Tak. Mam letni dom pod Warszawą. Dowiedziałem się, że tam będą budować stację i od razu poprosiłem, żeby mi ten projekt pokazali. Bo ja chcę stamtąd jeździć, a pociągami jeżdżę często, bo bardzo to lubię. Zaprojektowałem nawet siedzenia do wagonów, które być może w przyszłości będą montowane w niemieckich kolejach. Ale to bardzo przyszłościowa sprawa.

To już zupełnie na koniec, czego panu życzyć?

Żeby mi się chciało być pracowitym. Bo jak jestem pracowity, to jestem mądry, robię dobre rzeczy. Żeby mi się nigdy nie odechciało…

Tego panu wszyscy życzymy – i żeby było więcej takich ludzi jak pan, którym zależy także na otoczeniu, na komforcie obcowania z codziennością.

Takich ludzi przybywa i wierzę, że można coraz więcej rzeczy zmieniać na lepsze, małym kosztem lub nawet żadnym kosztem.

 
Rozmawiał Klaudiusz Madeja

 

Business&Beauty Magazyn