ARCHIWUM Magazynu B&B - zakończył działalność w 2018

Efekt niepewny, ale może się opłacić

David Throsby jest jednym z najbardziej cenionych ekonomistów kultury na świecie. Pracuje na Uniwersytecie Macquarie w Sydney. Pełnił funkcję przewodniczącego Association for Cultural Economics International, którego obecnie jest honorowym członkiem. Należy do rady redakcyjnej czasopisma The International Journal of Cultural Economics. Pracował jako ekspert dla UNESCO, UNCTAD, OECD, Banku Światowego i innych organizacji.

Jego książka Ekonomia i kultura, napisana zaledwie dziesięć lat temu, już ma opinię pozycji klasycznej. Według Thorsby’ego „ucieleśnieniem ekonomii mógłby być mężczyzna z lekką nadwagą oraz skłonnością do hipochondrii, gadulstwa i zaniedbywania higieny osobistej – krótko mówiąc, najmniej pożądany sąsiad podczas długiego lotu. Sztuka na pewno byłaby kobietą: mądrą, nieprzewidywalną i nieco intrygującą”. Załóżmy – powiada Throsby – że te dwie osoby na siebie wpadają na przyjęciu – czy byłyby sobą choć trochę zainteresowane, a jeśli tak, to czy zaczęłyby się spotykać? I jakiego rodzaju relacja mogłaby je połączyć? I pokazuje, że nie ma refleksji ekonomicznej bez uwzględnienia kontekstu kulturowego, a także, że kultura nie może istnieć niezależnie od ekonomii.

Kiedy więc Jacek Żakowski pyta go w wywiadzie dla „Niezbędnika Inteligenta” Polityki: „To znaczy, że opłaca się inwestować w kulturę?”, Throsby odpowiada: „Niech się pan nie obrazi, ale dla ekonomisty to było dobre pytanie dwadzieścia lat temu. Dziś go nie stawiamy. Bo wiemy, że przynajmniej do pewnego poziomu bez inwestycji w kulturę, nie da się iść do przodu”.

W Ekonomii i kulturze przystępnie przedstawia założenia, podstawowe twierdzenia oraz kierunki badań w obszarze tej nowej dyscypliny. Throsby zdaje sobie sprawę z tego, że obecnie na całym świecie budżety są obcinane, a sztuka i kultura idą na pierwszy ogień. Wynika to z tego, że są postrzegane jako zbyt luksusowe i nieistotne, aby przedkładać je nad inne sprawy. Tymczasem rola tych dziedzin w gospodarce jest nie do przecenienia. Sztuka wspiera ekonomię w różny sposób, a teraz, gdy gospodarka jest coraz bardziej kreatywna i innowacyjna, sztuka jest składnikiem tego sektora. Poza tym, coraz większa jest świadomość w społeczeństwie, że dobre życie to nie tylko ekonomia.

We wspomnianym wywiadzie dla „Niezbędnika Inteligenta” tłumaczy to tak: każdy rodzi się twórcą i konsumentem zarazem. Im bardziej świat się rozwija, im lepiej jest rozwinięty, tym lepiej rozumiemy, że PKB jest ważne, produkcja jest ważna, dochody są ważne, ale naprawdę chodzi o to, jak się ludziom żyje. Można powiedzieć, że to lepsze życie jest istotnym celem – a nie większa produkcja. A skoro tak, to kultura staje się czynnikiem o fundamentalnym znaczeniu. Ekonomiści dość dawno zbadali, ile ludzie skłonni są zapłacić i z jakiej części dochodów zrezygnować w zamian za piękny krajobraz. Ile wart jest widok z okna. Firmy hotelarskie wiedzą to doskonale. Widok wlicza się w cenę pokoju. W tym sensie sztuka się niewątpliwie opłaca.

Są też elementy, z których decydenci niekoniecznie zdają sobie sprawę. Jeżeli mówiąc „kultura”, ma się na myśli usługi i produkty niosące różne inne wytwory artystyczne – takie jak książki, płyty, seanse, koncerty, spektakle, wystawy, wzornictwo, filmy, reklamę, telewizję, media, modę, design – czyli tak zwane przemysły kultury, opierające się na sztuce – to one w różnych społeczeństwach odpowiadają za ok. 3–5 procent PKB. Do tego warto dodać np. tworzenie programów komputerowych (czyli tzw. przemysły kreatywne), co w krajach najwyżej rozwiniętych daje już 6–8 procent PKB. To znacznie więcej, niż rolnictwo w tych samych krajach rozwiniętych.

Dla stworzenia dobrego modelu finansowania kultury potrzeba zaangażowania sektora prywatnego – firm, instytucji i pojedynczych osób. W Polsce to nie działa dobrze. Firmy nie angażują się w projekty strukturalne, bo nie widzą zysków.

Throsby tłumaczy: budowanie wizerunku firmy opiera się na współpracy z artystami, co łączy się dla artystów z formą sprzedaży samych siebie. To wpływa na siłę marki. A druga sprawa, która w biznesie nabiera coraz większego znaczenia, to kwestia odpowiedzialności społecznej. Firma, która wspiera kulturę, mówi podprogowo: proszę bardzo, nie jesteśmy tu tylko po to, by notować zyski, ale również zrobić coś dla społeczeństwa, któremu służymy.

Jak bardzo to nie działa, widać z gorzkiego zapisu na stronie internetowej www.galoisquarterly.webpark.pl (tekst „Koszty alternatywne”). Jego autor powiada: „Panuje nawyk myślenia, iż kultura, jako dobro publiczne musi powstawać w trybie pracy darmowej. Podobnie sztuka. (…) Ponadto istnieje w Polsce nieporozumienie, jeżeli chodzi o tzw. działalność gospodarczą – urzędnikom skarbowym nie mieści się w głowie, że można prowadzić taką działalność i nie mieć z tego zysku. Pokrywać – z ewentualnych wpływów – koszty utrzymania takiej działalności i w rezultacie wychodzić na 0. Nonprofit to właśnie znaczy w praktyce. Tymczasem koszty alternatywne, jakie muszą ponosić artyści, by kultura w ogóle (poza muzeami, których i tak nie stać na zakupy dzieł artystów wybitnych) istniała, są w sumie ogromne. Koszty alternatywne to pojęcie nowoczesnej ekonomii. Polegają na stratach jakie się ponosi zarabiając mniej, niż gdyby się zarabiało wykonując czynności bardziej popłatne. (…) Faktycznymi sponsorami kultury są, szczególnie w Polsce, jedynie artyści i ci ludzie nauki, którzy ryzykują biedą i ponoszą owe – nieraz znaczne – koszty alternatywne. Znaczne koszty ponoszą np. ci uczeni, którzy mimo realnych możliwości uzyskania intratnego kontraktu na Zachodzie, pozostają w Polsce, choćby z pobudek patriotycznych. Koszty alternatywne artystów wymierzyć jest trudniej, ale oczywiście rzeźbiarz, malarz lub performer i poeta, mogą spokojnie popracować jako kamieniarze, stolarze lub kucharze. Jeżeli taką pracę znajdą, bo rynek usług jest na tyle w Polsce wątły, obciążony wysokimi podatkami i opłatami, że nawet dorabiać nie bardzo jest gdzie. (…)

Polski biznes ryzykować na gruncie kultury i sztuki nie potrafi, potrafi tylko zapytać: dlaczego robisz to, na czym nie masz zysku? Mentalność większości polskich biznesmenów z jednej strony nie wyszła z socjalistycznego cedowania wszystkich niewygód na państwo i rząd (czyli obywateli), a z drugiej strony poza kulturalne pozy przyjmowane na bankietach.”.

Warto, żeby Ekonomię i kulturę przeczytali ci po kokardę zanurzeni w biznesie. Może dzięki tej książce zrozumieją, że nawet logo ich firmy to także wartość artystyczna. W wywiadzie dla radiowej „Trójki” Throsby powiedział: „Uzasadnienie, dlaczego państwo powinno się angażować we wspieranie sztuki wyższej, awangardowej, jest podobne do argumentacji w przypadku nakładów na badania i projekty naukowe – to inwestycja w coś, co ma niepewny efekt, ale może się opłacić”.

W skali bardzo mikro doceniamy wagę sztuki i piękna. Pieniądze wolimy nosić w portfelu od Gucciego, a nie w kopercie, kupujemy całkiem świadomie bardziej psujne samochody – bo są ładniejsze od tych niezawodnych, dopłacamy za widok z okna. Szkoda, że tak rzadko to się przekłada na skalę makro.

Ludzie paleolitu, żyjący w okolicy Lascaux, nie pozostawili po sobie wybitnych osiągnięć ekonomicznych, za to ich malowidła naskalne robią wrażenie do dziś (i zarabia się na nich, zauważmy). Nie wiadomo, czy artysta z Lascaux potrzebował sponsora, który mu dał na ochrę i węgiel drzewny. Ale upolowany tur pozwolił mu przetrwać – najpierw w wymiarze przyziemnym, ekonomicznym, a na koniec jako artyście. Warto to wziąć pod uwagę. A poza tym, wiecie, krowy, które słuchają w oborze Mozarta, dają lepsze mleko.

 

David Throsby, Ekonomia i Kultura, wyd. Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2010. Przełożyła Olga Siara. 182 str.

Laura Bakalarska

Business&Beauty Magazyn