ARCHIWUM Magazynu B&B - zakończył działalność w 2018

Dostawałem 20 marek na autobus

Niemcy kojarzą nam się z saksami – przymusowym wyjazdem za chlebem, pracą w beznadziejnych warunkach. W jego przypadku było inaczej, choć przez moment też był malarzem, hydraulikiem i mechanikiem. Ostatecznie zrobił karierę, w której pomógł mu… stan wojenny. I choć jego też nazywali polską świnią, to w nowych warunkach odnalazł się doskonale. Aktor Marek Włodarczyk opowiada o Niemczech, w których miał być przez trzy miesiące, a został ponad dwadzieścia lat.

 

Business&Beauty: Jak to się stało, że na tak długo wyjechał pan do Niemiec?

Marek Włodarczyk: Zmusił mnie do tego układ polityczny z 1981 roku, czyli wprowadzenie stanu wojennego. Wyjechałem w lipcu z zamiarem powrotu w grudniu na święta, ale nasze biuro polityczne trochę narozrabiało i ten powrót okazał się niemożliwy. Na początku mówiło się, że miałem tylko przeczekać tę nieciekawą sytuację. No i tak zostałem 22 lata…

Były problemy z szybkim powrotem?

Nie chodzi nawet o to, ale okres do 1987 roku w Polsce był na tyle gorący, że nie wiedziałem, co mogło mnie tam czekać. Pierwszy raz do kraju przyjechałem właśnie w 1987. Wiadomo, minęło już sześć lat od przyjazdu do Niemiec. Coś trzeba było robić, ja odnalazłem się w swoim zawodzie.

Było ciężko odnaleźć się w zawodzie aktora w obcym kraju?

Na początku w ogóle sobie tego nie wyobrażałem. Jedynym językiem, jakim się posługiwałem, był angielski. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że zaistnieję na scenie niemieckiej, ale rzeczywistość sprawia, że wykonujemy rzeczy, o których nam się nawet nie śniło. I tak się stało, że już po dwóch latach miałem premierę w Teatrze Berlińskim. Później wsiadłem w dobry pociąg, w którym jechałem przez te 22 lata. Jechałem aż do momentu, kiedy trafiłem w 2004 roku do Polski – tylko na trzy miesiące, a już jestem tutaj ponad sześć lat.

Wyobrażenia o Niemcach są w Polsce różne – raczej negatywne. Zmienia się to z upływem lat, ale nie ukrywajmy – Niemiec to nie jest dla Polaka najbliższy bratanek…

Jak ja to mówię – są ludzie i ludziska. Nieważne, czy jesteś w Polsce, Niemczech czy we Francji. Ja na szczęście otaczałem się właściwymi ludźmi i przez 22 lata mojego pobytu w Niemczech nie spotkałem się z jakimiś wielkimi złośliwościami. Można policzyć nieprzyjemne sytuacje na palcach jednej ręki. Wiązały się one głównie z przekraczaniem granicy w jeszcze podzielonych Niemczech. Tam rzeczywiście byliśmy szykanowani. Panowie na granicy to byli właśnie tacy źli Niemcy, jakich przedstawiano nam w filmach. To był obrazek tego złego Niemca, urzędnika, który wykonywał swoje obowiązki, ale przy tym dokładał szczyptę swojego charakteru, który nie zawsze był przyjemny.

A obraz Polaka-złodzieja? Nikt nie nazwał pana nigdy „polnische schweine”?

Ok, była raz taka sytuacja. Siedzę ze swoimi niemieckimi znajomymi i właśnie padło pod moim adresem takie hasło. Ale ten człowiek musiał później tego bardzo żałować, bo mój serdeczny kolega wstał i dał mu tak w zęby, że intruz wyleciał przez szybę. Potem jeszcze mnie przepraszał. Tak ekstremalna sytuacja zdarzyła się tylko raz, ale rzeczywiście, Polak kojarzony był ze złodziejem na każdym kroku. Przecież przez lata funkcjonowało hasło: „Jedźcie do Polski na wakacje, wasze samochody już tam są.” Przez lata to się zmieniło. Teraz myślę, że wizerunek Polaka jest już o niebo lepszy.

Wiadomo, że początki na saksach nie są łatwe. Jak pan wkomponował się w nowe środowisko?

Tak jak już mówiłem, starałem się stworzyć wokół siebie pewnego rodzaju mikroklimat. Otaczałem się ludźmi, którzy mi odpowiadają, przy których czuję się komfortowo. Wiadomo, że nie było łatwo, bo nie zna się języka, nie ma się pracy, a z czegoś trzeba żyć. Trzeba jakoś zarobić na chleb.

No i jak pan zarabiał? Uprawiał pan jakieś ekstremalne zawody?

Może nie ekstremalne, ale imałem się różnych prac. Byłem hydraulikiem i malarzem, ale po kilku godzinach właściciele firm, które mnie zatrudniały, orientowali się, że żaden ze mnie malarz ani hydraulik. Może gra aktorska pozwalała mi na zdobycie pracy, ale potem jednak wychodził brak odpowiednich umiejętności. Dostawałem do kieszeni 20 marek na autobus i jechałem do domu. Aż w końcu w moim życiu pojawił się człowiek z dużą fantazją, który miał warsztat samochodowy. Tam spędziłem dwa lata, po których robiłem z samochodem wszystko, co chciałem. Pewnego dnia szef przeczytał wywiad, że jestem jednym z aktorów mających próby do nowego przedstawienia. Nie mógł pojąć, jakim cudem przemyciłem się przez dwa lata nie mówiąc, że jestem aktorem, a nie mechanikiem.

Jako hydraulik i malarz nie wypaliło. Jak pan w takim razie tak dobrze się „zamaskował” jako mechanik?

Oj, w warsztacie dochodziło do wielu zabawnych sytuacji. Jak mnie pytali, dlaczego nie umiem naprawić tego czy owego, mówiłem, że w Polsce jeżdżą tylko maluchy i nie miałem do czynienia z innego typu pojazdami. Miałem jednak na tyle pecha, że po jakimś czasie wjechał do garażu maluch z silnikiem do wymiany. Jako „ekspertowi” tę działkę powierzono mnie, a przecież nie miałem o tym zielonego pojęcia. Zadzwoniłem do kumpla, który rzeczywiście był mechanikiem i krok po kroku udało mi się ten silnik wymienić. Udało się, nie wiem jak. Samochód wyjechał z warsztatu z nowym silnikiem.

Ma pan w pamięci Niemców, którzy odznaczyli się szczególnie w pana życiu?

Był taki człowiek, ale niestety już nie żyje. Nazywałem go „Berliner schnauze”, czyli taki berliński pysk, nie w pejoratywnym, a pozytywnym tego słowa znaczeniu. Chodzi o to, że berlińczycy lubią bardzo dużo mówić. Są bardzo otwarci na świat, akceptują nowych. Mnie się to bardzo podobało. Przez lata utrzymywałem z tym człowiekiem kontakt. Po pewnym czasie stał się moim przyjacielem. Gdy wreszcie wkroczyłem na drogę aktorską, poznałem mnóstwo fantastycznych ludzi, z którymi do dziś utrzymuję kontakt – reżyserów, aktorów, scenarzystów.

Spędził pan w Niemczech ponad 20 lat. Czy ten kraj stał się w pewien sposób bliższy niż Polska?

Myślę, że od dobrej dekady mogę mówić, że stałem się kosmopolitą. Znam doskonale problemy Niemców, znam też problemy Polaków – zarówno te ekonomiczne, polityczne, jak i społeczne. Który kraj jest mi bliższy? Trudno powiedzieć. Chyba najlepiej czuje się w samolocie. Kiedy wracam do Polski lub Niemiec zawsze liczę, że spotka mnie coś nowego i ekscytującego.

Często pan kursuje na trasie Polska – Niemcy?

Staram się raz na dwa tygodnie ze względu na fakt, że w Hamburgu mieszka moja rodzina. Mieszkali dwa lata w Polsce, ale postanowili wrócić. Czasem zdarza się, że jestem częściej, jeśli dodatkowo mam coś do załatwienia w Berlinie. Sprawy potoczyły się tak, że ja sam nie wiedziałem, że na tak długo zostanę w kraju. Miałem nakręcić w trzy miesiące „Kryminalnych”, a stało się inaczej. Moja była partnerka może nie miała takich sił jak ja w przeszłości, aby walczyć, uczyć się języka i wróciła do Niemiec. Jest zresztą aktorką, ma własną agencję. Wiadomo jak jest, jeśli odejdzie się na długo od tzw. koryta. Wypada się z obiegu i potem ciężko o rolę. Stąd taka, a nie inna decyzja. Moi dwaj synowie, którzy miło wspominają Polskę, mieli już zapuszczone korzenie w Niemczech. Mają tam swoich znajomych, z którymi od dawna utrzymują kontakt. To był chyba właściwy ruch, że wrócili do Niemiec.

Pana synowie to trochę jak Podolski lub Klose. Chociaż są Polakami na papierze, to jednak bardziej czują się Niemcami…

Coś w tym jest. Lubią przyjeżdżać do Polski, bo tu jest inny klimat, inny folklor. Gdyby mieli w Polsce osiąść na stałe, to raczej powiedzieliby: nie. Zakorzenili się w Niemczech, tam wychowywali się przez większość życia i jest im dobrze. A co do porównania z Podolskim i Klose’m to oprócz pochodzenia, mają jeszcze jedno podobieństwo. Też grają w piłkę. Starszy, Vincent, trenuje jedną z grup młodzieżowych, w której gra Simon.

Mówią po polsku?

Próbowałem ich uczyć, ale wyszło to średnio. Jest w tym trochę mojej winy, bo kiedy staram się im wytłumaczyć coś powoli, to mówię po polsku. Kiedy jednak sytuacja wymaga szybkiej reakcji, szybkiej komunikacji, to jednak przechodzę na niemiecki.

Myśli pan jeszcze o powrocie na niemiecką scenę?

Jak najbardziej. Jestem związany z jedną z agencji i coś zaczyna się dziać w tym kierunku. Mamy pewne plany na najbliższą przyszłość. W ostatnich latach byłem mocno zaangażowany w Polsce i trochę o mnie w Niemczech zapomniano. Zwyczajnie nie miałem czasu, aby podejmować pracę za zachodnią granicą. Teraz tego czasu jest trochę więcej, więc jest coraz lepiej. W sierpniu rusza jedna z produkcji filmowych, w której wezmę udział.

Jak to jest grać w innym języku? W teatrze nie ma dubli, są wielkie emocje, słowo ma tu ogromne znaczenie. Bał się pan pierwszych występów w Teatrze Berlińskim?

Do Niemiec wyjechałem w wieku 27 lat. Ciężko jest już pozbyć się akcentu. Jest taka zasada, że barierą perfekcyjnego nauczenia się języka jest 17 lat. Chodząc do szkoły, po paru latach można pozbyć się akcentu. W przypadku teatru udało mi się jednak opanować język na tyle, że kiedy jechałem ze spektaklem w tournée, to na północy pytali się, z jakiego południowego landu pochodzę i odwrotnie. Sprawiało mi to ogromną satysfakcję. Jeśli chodzi o granie w obcym języku, to miałem taką śmieszną sytuację, że po powrocie do Polski po 20 latach miałem wziąć udział w próbnych zdjęciach do jednej z produkcji. Przysłano mi z pięć scen do nauczenia. Myślałem, że skoro po niemiecku jestem w stanie przyswajać tekst z należytą szybkością, to po polsku nie będzie żadnego problemu. Jednak pojawiły się schody, tekstu uczyłem się ze trzy razy wolniej. Z czasem jednak było coraz lepiej i po paru miesiącach wszystko wróciło do normy.

Po tylu latach spędzonych za granicą, kiedy pan wrócił, kłuł w oczy niedostatek, zacofanie?

Właściwie nie. Byłem zaskoczony, że Warszawa jest tak dobrze rozwinięta. Nie widziałem zacofania, które było obecne jeszcze kilka lat wcześniej, powiedzmy w latach 90. Uważam, że w Polsce ludzie są teraz tak aktywni i tak chętni do działania, że przewyższają w tym Niemców. Tutaj serca biją znacznie szybciej. Niemcy są już znudzeni stabilizacją, dobrobytem i sukcesem. W Polsce w ludziach wciąż jest ten głód. Wiadomo, że standard życia na zachodzie jest wciąż wyższy. Możemy jeszcze wiele nadrobić, ale czy zupełnie ich dogonimy? Tego nie wiem.

Już 6 września w Gdańsku mecz Polska-Niemcy. Komu będzie pan kibicował?

O, tu akurat nie mam żadnego problemu. Na pewno będę za Polską. Co dziwne, moi synowie, chociaż spędzili większość życia w Niemczech, to kiedy oglądają mecze ze mną, też kibicują Polakom. Zresztą mam ich zamiar na spotkanie w Gdańsku zabrać. Niech zobaczą, że my też mamy piękne stadiony.

Szybki quiz: piwo niemieckie czy polskie?

Tylko polskie.

Kobiety: Niemki czy Polki?

(śmiech) Tu różnie bywało. Dajmy remis.

Polonez, Mercedes, a może BMW?

Mercedes (śmiech).

 

Rozmawiał Tomasz Włodarczyk

 


Business&Beauty Magazyn