ARCHIWUM Magazynu B&B - zakończył działalność w 2018

Czy mamy zdjęcie pecha?

Najpierw dwie sceny – z różnych filmów.

Scena pierwsza. Wnuczka pyta umierającego dziadka:
– Co byś zrobił inaczej, gdybyś żył jeszcze raz?
– Wszystko zrobiłbym tak samo – na to dziadek. – Z jednym wyjątkiem. Zadbałbym bardziej o zęby. Ty też dbaj o zęby.

Scena druga. Mężczyzna pyta mężczyznę:
– Czy jest coś, czego w życiu żałujesz?
– Tak. Tego, że kiedy brałem udział w wyścigu rowerowym, ogoliłem nogi dla poprawienia wyników.

Myślę, że tak właśnie jest. Nie żałujemy tych decyzji, które zaważyły na naszym życiu, tylko głupstw. Uwłosienie odrasta, ale może go być żal. Zęby można mieć sztuczne, ale prawdziwe lepsze. I tak dalej.
– Mnie tam łaski nie robisz, że się uczysz – mawiał mój tata. – Najwyżej będziesz ulice zamiatać.
Alternatywą dla zamiatania ulic miało być ich brukowanie. Tymczasem okazało się, że jego kasandryczne wizje nie przystają do nowej rzeczywistości. Jeden z moich kuzynów brukuje ulice w Reichu i z pewnością powodzi mu się lepiej ode mnie.

Jak się czuje człowiek, który ma trochę talentu do wszystkiego? Łeb mu odskakuje. Mógłby robić i to, i tamto (chociaż nie twierdzę, że akurat brukować ulice). Dla kogoś takiego dziennikarstwo mogło być wyjściem idealnym. Praca dynamiczna, kto nie chce, ten nie popadnie w rutynę. Podczas pracy – wysokie obroty, potem robienie nic, dłubanie na drutach, czytanie, spanie, jedzenie, i znowu wysokie obroty. Nienormowany czas pracy. No – same zyski.

Zaczęłam pracować niedługo po odwołaniu stanu wojennego. Tylko że „Kultura”, w której miałam dostać etat stażowy, po stanie wojennym nie została reaktywowana. Teoretycznie mogłabym poczekać jeszcze rok, bo tyle mi zostało do skończenia drugich studiów i znaleźć pracę w drugim zawodzie. Ale robota w muzeum wydawała mi się naonczas mało szykowna, a przede wszystkim mało dynamiczna.

Wybrałam pismo poza obiegiem, niszowe, ale z wdzięcznym czytelnikiem. Poruszałam się w pewnym sensie na obrzeżach zawodu. W takim piśmie nie robi się kariery.

Pracować dużo nie bardzo się opłacało. Jeden tekst więcej, jeden mniej nie czynił większej różnicy w dochodach. Więc może było i na granicy dziadostwa, ale na chwałę samorozwoju.

A potem ostentacyjnie rozprzedano RSW. Na miejsce koncernu ideolo zaczęły się wpychać koncerny zagraniczne. One też miały ideologię: zarobić jak najwięcej. Pracowałam w „Sztandarze”, kiedy pojawiły się pierwsze kalki niemieckich czasopism. Wszystko w nich mnie śmieszyło: tytuły w stylu „Zabiłam męża patelnią”, bezlik zdjęć, niczego nie wnoszących do tekstu, leady składające się z trzech wyrazów, jarmarczność kolorów i rodzajów czcionki, podpisy na zdjęciach – a jeśli obok, to koniecznie ze strzałką, bo czytelnik analfabeta mógłby pomyśleć, że ten podpis to fruwa tak sobie a muzom. Zapewne śmieszyłoby mnie to mniej, gdybym dopuściła do siebie myśl, że niebawem i ja będę redagować takie arcydzieła.

Przed pójściem do korpo broniłam się parę miesięcy. Ale gdzieś trzeba zarabiać na chleb. Albowiem pieniądze nie mają dla mnie żadnego znaczenia, kiedy je mam.

Już w pierwszym tygodniu pracy miałam przykład tego, co mnie czeka. Do druku szedł tekst o facecie. który już trzy razy brał udział w „Szansie na sukces”, ale nie zajmował pierwszego miejsca, bo za każdym razem miał na sobie nowe buty. Tytuł dzieła brzmiał „Gubią mnie nowe buty”. Redaktorowi naczelnemu się nie podobał. Nastąpiły rozkosze łamania głowy nad nowym tytułem – ale nic nie było dobre. W końcu zaproponowałam „Nowe buty przynoszą mi pecha”.

– Zapomnij – powiedział sekretarz redakcji. – Przecież nie mamy zdjęcia pecha.

Stwierdzam jednakowoż, że pierwszych pięć lat w korpo to był miesiąc miodowy. Potem z roku na rok było coraz gorzej. Na frustrację nakładał się coraz dłuższy czas pracy, absurdalne polecenia (zwykle trzy sprzeczne jednocześnie) i coraz większe zmęczenie.

Kiedy po operacji nie mogłam dojść do siebie, na ostatnie dwa tygodnie zamiast zwolnienia wzięłam zaległy urlop. Natychmiast do mnie zadzwoniono:
– Mamy bardzo trudną sytuację w redakcji. Szef prosi, żebyś przerwała urlop. Ty się dobrze zastanów się nad tym.
W ostatnim zdaniu zabrzmiała groźba. Wicie, rozumicie. Korpo takie biedne, że nie stać go na opłacenie dwutygodniowego zastępstwa.

W ostatnim okresie mojej niewolniczej pracy w korpo siadałam przy biurku i łapałam się obiema rękami za krzesło od spodu. Tym sposobem, mając zajęte obydwie ręce krzesłem, nie mogłam pizgnąć klawiaturą, zabrać torebkę i wrzasnąć:

– Bijta się, beduiny, same!

No, dobrze. Korpo też nie miało ze mną lekko. Kichałam na cały ołpenspejs, śmiałam się homerycko, a swój obiad uważałam za rzecz świętą. Mówiłam też:

– Zrobię, bo to polecenie służbowe, ale proszę przyjąć do wiadomości, że mam na ten temat odmienne zdanie.

Miałam dość wkładania bohaterom w usta słów, których w życiu by nie wypowiedzieli. Miałam dość świecenia oczami przed bohaterami i autorami, dość tekstów od analfabetów, manipulacji zdjęciami i przeciągających się zebrań. Nie bawiło mnie zostawanie do późnej nocy w czwartek i piątek, bo żona naczelnego ma basen a córka niemiecki w okolicy korpo i on na nie czeka w redakcji, a nie lubi siedzieć sam.

Na mnie w domu czekało osamotnione dziecko. A ja wracałam do domu i nawet nie miałam siły skakać pilotem po kanałach. Myliłam się robiąc szydełkiem zwykły łańcuszek.

Wiedziałam, że chcę odejść z zawodu, który zmienił swój charakter. Ale na zmianę zawodu trzeba mieć pomysł, albo być bardzo młodym, albo dorosnąć w kraju, w którym to normalka. Nie będę ciągnąć tego dłużej, bo, droga redakcjo, kartka mi się kończy.

To nie jest opowieść o upadku dziennikarstwa. To jest opowieść o gniciu świata: liczba ludzi stale rośnie, niestety – suma inteligencji jest stała.

Chcę tylko powiedzieć, że nie żałuję ani tego, ani tamtego, ani tego, że teraz robię coś zgoła innego. I takie to buty z cholewami. Gdybym miała żyć drugi raz, zadbałabym bardziej o zęby. Tak. Dbajcie o zęby.

nr10_zdjecie_pecha

Laura Bakalarska

Ilustr. Agnieszka Słowińska

 

Business&Beauty Magazyn