ARCHIWUM Magazynu B&B - zakończył działalność w 2018

Budapeszteńskie metro

Budapeszteńskie metro to najstarsze metro na kontynencie europejskim – starszym mogą pochwalić się tylko flegmatyczni Brytyjczycy, którzy zaczęli kopać wielką dziurę w ziemi już w 1854 roku, a pierwszą linię uruchomili w 1863 roku. Na Węgrzech decyzję o tym, że warto wpuścić komunikację pod ziemię, podjęto 7 lat później – i już w 1894 roku rozpoczęto prace (co oznacza, że w przypadku polskiego metra postęp był całkiem niezły).

Złośliwi mówią, że na EURO 2012 zarząd warszawskiego metra planuje zrobić dla obcokrajowców reklamowe długopisy z mapą metra. W Budapeszcie trzeba by obdarować całym pęczkiem długopisów – aktualnie trzema, a niebawem – czterema.

Pierwsza linia – żółta M1 – uruchomiona w 1896 roku z okazji tysiąclecia istnienia Węgier, prowadziła ze stacji Vörösmarty tér do Széchenyi fürdö. To najpłytsza linia, można ją łatwo rozpoznać, bo ściany stacji są wyłożone białymi i brunatnymi kaflami, a strop podpierany jest stalowymi, nitowanymi kolumnami. Teraz ma 5 km i jest przedłużona do stacji Mexikói út. To jedyna linia, na której zdarzają się stacje bez ruchomych schodów. W 2002 roku została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Dziesięciokilometrowa czerwona M2 była budowana przez 20 lat – prace rozpoczęto w latach 50., a zakończono w 1972 roku. Tylko ta linia przecina Dunaj. Najdłuższa – błękitna M3 – ma 18 km i budowana była od lat 70. do początku 90. Plany zakładają powstanie czwartej, różowej linii M4, w roku 2014. Ma być ona w pełni zautomatyzowana, bez obsługi ludzkiej. Niestety, na razie obsługa ludzka dalej zasiedla kasy biletowe i warto zapisać sobie na kartce, co się chce kupić, bo bileterki zwykle nie mówią po angielsku.

Metro w Budapeszcie nie jest obłożone takimi ograniczeniami jak w innych miastach – można w nim jeść i używać telefonów komórkowych, chociaż pasażerowie są proszeni o zaprzestanie rozmów podczas jazdy.

Na placu Deáka Ferenca znajduje się punkt przesiadkowy wszystkich trzech linii. 20 sierpnia 2006 roku, w dzień św. Stefana, patrona Węgier, byłam jednym z „lemingów”, złapanych na bulwarach przez ogromną burzę. Oglądałam fajerwerki w pionowej strudze deszczu, cała mokra i przemarznięta, a jednocześnie szłam w prawie milionowym tłumie w kierunku jakiegokolwiek schronienia, gdzie będzie ciepło. I tak trafiłam właśnie na stację przesiadkową metra, wraz z innymi przemokniętymi osobami. Niektórzy byli boso, niektórzy w pożyczonych z restauracji obrusach, ręcznikach, ale wszyscy z uroczym poczuciem wspólnoty; nikt nie złościł się, gdy nie było już miejsca w odjeżdżającym pociągu. Taki piknik przy ruchomych schodach, w środku deszczowej nocy. Następnego dnia w węgierskiej telewizji pokazywano, w związku ze zbliżającymi się wyborami, polityków z różnych partii, którzy wzajemnie się oskarżali o tę burzę.

Lubię metro, bo zdejmuje ze mnie konieczność pamiętania, która z kolejnych ulic jest jednokierunkowa i prowadzi akurat w przeciwną stronę od tej, w którą zmierzam. Sprawia też, że rozległy Budapeszt jest zawsze w zasięgu ręki.

 

Małgorzata Krzyżaniak

Business&Beauty Magazyn