ARCHIWUM Magazynu B&B - zakończył działalność w 2018

Interesy w Belgii

Kawa w towarzystwie kota

Rozmowa z Moniką Jurczykowską o jej doświadczeniach z otwarciem i samodzielnym prowadzeniem oryginalnej kawiarni – bistra Le Chat Touille w Brukseli. Stałymi rezydentami są tam koty, które towarzyszą gościom. Rozmawiamy o tym, co zaskoczyło naszą rozmówczynię, o satysfakcji z osiągniętego celu, o wysiłku, zdrowej żywności i brukselskiej administracji.

 nr11_Kawa_kot1

Aleksandra Bartelska: Czy przed otwarciem kawiarni prowadziła pani jakąś własną działalność w Brukseli?

Monika Jurczykowska: Byłam wcześniej tłumaczem, freelancerką. Jestem tłumaczką konferencyjną i pracowałam na własny rachunek. To były moje pierwsze i bardzo trudne doświadczenia. Po trzech latach (bo tutaj jest trzyletni cykl rozliczania podatków i składek) okazało się, że muszę oddać około 60 proc. tego, co zarobiłam w tym czasie. Naprawdę nie spodziewałam się, że to będzie AŻ tyle! Zawsze słyszałam, że tutaj płaci się dużo, ale taka sytuacja może człowieka załamać. Okazało się, że niemal cała praca z ostatnich trzech lat, którą wykonałam, była tylko po to, żeby zapłacić podatki.
To było pierwsze zaskoczenie. Drugim było odkrycie, że tutaj dla administracji jak się czegoś nie da zrobić, to się nie da i kropka. Odczułam to już jako tłumacz i odczuwam teraz przy spółce, którą założyłam na potrzeby kawiarni. Nie ma w pracownikach administracji woli rozwiązywania pojawiających się problemów. Na przykład: zwracam się z prośbą o rozłożenie niektórych opłat na raty – nie, to niemożliwe. Myślałam, że wyślę pismo, może prośbę oficjalną – „nie, proszę nawet się nie starać, bo to na pewno zostanie odrzucone”. Takie właśnie podejście.

Zniechęcające?

Kolejny przykład. Od równo miesiąca staram się kogoś zatrudnić, tzn. ta osoba już faktycznie pracuje, ale muszę ją zgłosić do ubezpieczenia. Zajmuje się tym Secrétariat Social, instytucja specjalnie utworzona w tym celu. Tutaj wiele publicznych usług jest świadczonych przez prywatno-publiczne instytucje: one mają pieniądze, są finansowane z budżetu bądź federalnego, bądź regionalnego (podział administracyjny w Belgii jest bardzo skomplikowany). Pieniądze są, w każdym razie, „państwowe”, firma jest prywatna. Właśnie przez takie firmy prowadzone jest ubezpieczenie społeczne, a także rozliczanie płac pracowniczych. Próbuję się więc z taką instytucją skontaktować od miesiąca, wiszę na telefonie, chcąc umówić się na spotkanie, żeby zacząć procedurę zatrudniania i nie mogę, bo im w ogóle na tym nie zależy. Po tygodniu telefonowania w końcu udaje mi się z kimś skontaktować, umawiam się na spotkanie, przychodzę, a tamta osoba nie przychodzi.
Takie przeszkody są bardzo zniechęcające, ale z drugiej strony to jest niezła szkoła, bo człowiek musi się nauczyć kombinowania. Wiele razy słyszałam: „To jest Belgia”. Po prostu wszyscy mają tutaj we krwi, że jak nie tędy, to jakoś inaczej, inną drogą to obejdziemy, pokombinujemy i to się da załatwić. Tak, „to jest Belgia”, a ja muszę sobie z tym jakoś poradzić.

nr11_Kawa_kot3

Jak pani się udało znaleźć lokal? Czytałam, że musiał spełniać kilka warunków: być przystosowany dla zwierząt, mieć zaplecze restauracyjne, i zależało pani, by był usytuowany w dobrym miejscu.

Tak, ale to nie jest wynik mojej strategii, świetnie opracowanej (śmiech), że ja akurat to miejsce znalazłam, to był splot pomyślnych okoliczności. Cały sprzęt dla restauracji jest zupełnie inny niż dla domu, trzeba go sobie znaleźć, na ogół za pośrednictwem stron internetowych dla restauratorów. Na jednej z takich stron znalazłam ogłoszenie, że poprzedni najemca mojego lokalu chce go odstąpić. To się zawsze wiąże z pewną opłatą za inwestycje, które poprzednik poczynił w lokalu. Restauracje do przejęcia to kwota rzędu minimum 50 tys. euro – mnie udało się zbić tę cenę, gdyż poprzednikowi zależało na czasie. Ale były też inne kryteria, na przykład miejsce dla kotów. Na szczęście akurat ten lokal, który był tani, miał oddzielne pomieszczenie – poprzedni najemca zrobił sobie w nim pokój do odpoczynku, bo restauracje często pracują od 12 do 14 i potem dopiero wieczorem. W międzyczasie taki restaurator sobie np. odpoczywa. Ten pokój właśnie przerobiłam na pokój koci. Właściciel lokalu musiał się zgodzić na koty, bo to też nie było oczywiste, a bez zgody właściciela nie mogłabym ruszyć. I to musiała być wcześniej restauracja, gdyż bardzo trudno jest zmienić przeznaczenie lokalu. Jeśli byłby tu wcześniej np. sklep z ubraniami, musiałby nim pozostać – o przeznaczeniu lokalu decyduje gmina, a praktycznie się nie zdarza, żeby gmina zgodziła się na zmianę przeznaczenia. Naprawdę miałam szczęście.

Czy polecałaby pani taki krok osobie, która nie ma doświadczenia z restauracjami? Bo doświadczenie ze zwierzętami posiada pani – wcześniej jako wolontariuszka opiekowała się pani zwierzętami w schronisku.

Kontaktują się ze mną miłośnicy kotów, którzy uważają, że to jest świetny pomysł, oni kochają koty i też coś takiego otworzą. Na wstępie mówię: nie, tu nie chodzi o koty. Miłość do kotów nie ma najmniejszego znaczenia.

Ja oczywiście popełniłam ten błąd, że wcześniej nie pracowałam w restauracji. Pracowałam w kanapkarniach, barach, dużo podróżowałam, miałam różne prace. Ale zarządzanie restauracją to jest zupełnie coś innego. Popełniłam mnóstwo błędów. Części ich uniknęłam, ponieważ mam znajomych, którzy prowadzą restaurację i trochę ich podpytałam: których dostawców mam wziąć, co mam kupować, jakie wyposażenie kupić i gdzie. To trzeba wiedzieć, nie można tego robić na żywioł. Otwieram lokal z kotami, bo kocham koty, ale co z tego: trzeba go wyposażyć, trzeba wiedzieć, jakie kupić maszyny, za ile. Utrzymanie tych maszyn, remonty. Najczęściej w restauracjach urządzenia są stare, nikt nie kupuje nowych, one tak przechodzą z jednej restauracji, do drugiej, trzeciej, czwartej i w końcu są już złomem. I trzeba to naprawiać. Kupowanie towaru – na początku strasznie się pomyliłam, przeliczyłam się, kupiłam go za dużo, sporo mi się zmarnowało…

Nie zdawałam sobie sprawy, jaki to nakład pracy, w stosunku do tego, co wcześniej robiłam. Teraz pracuję minimum po 14 godzin. I nawet mnie nie stać na własną pensję – chwilowo, przez inwestycje, które musiałam poczynić. Ale w ogóle w gastronomii chyba tak jest. To nie jest biznes, na którym można się wzbogacić.

nr11_Kawa_kot2

Kawiarnia jest czynna siedem dni w tygodniu?

Nie, siedem dni w tygodniu to jest praca. Teraz będę miała otwarte pięć dni w tygodniu, ale ponieważ tam są koty, więc trzeba codziennie do nich pójść i je oporządzić, nakarmić, posprzątać. Trzeba zrobić zakupy, pewne rzeczy z wyprzedzeniem. W te dni, kiedy mam zamknięte, nie wracam powiedzmy o 11 wieczorem, mogę wrócić do domu o 9. Ale to jest cały czas praca. Tylko śpię i pracuję. Nic więcej już nie robię; mam nadzieję, że stopniowo wejdę w rutynę, że będę mogła jakoś lepiej zarządzać swoim czasem. Ale przez pierwszy miesiąc byłam bardzo niemile zaskoczona tym, że nakład pracy jest zupełnie niewspółmierny do wynagrodzenia, które kiedyś będę w stanie sobie wypłacić. W porównaniu z pracą tłumacza konferencyjnego to w ogóle jest bardzo niemiłe zaskoczenie (śmiech).

Proszę opowiedzieć w takim razie, skąd czerpie pani satysfakcję do tej ciężkiej pracy.

Opowiadam tu o pewnych trudnościach, ale nigdy nie żałowałam, że to zrobiłam. Te pięć kotów, które tu są, wzięłam ze schroniska, wyleczyłam je, one teraz wyglądają zupełnie inaczej, jak nie te same koty. One… po prostu wypiękniały i są takie zadowolone z życia. Siedzą tu sobie i są dopieszczane przez gości restauracji, ludzie się z nimi bawią. To tylko pięć uratowanych kotów, ale jednak sprawia satysfakcję. To jest rzecz, z której nie zrezygnuję, bo to jest cel mojej pracy – żeby koty najpierw wyleczyć, potem dać do adopcji, żeby one znalazły sobie miejsce. Poza tym ludziom, którzy tu przychodzą, kontakt z kotami sprawia radość, to widać. I goście zjedzą coś dobrego, coś, co ja ugotuję – to też jest dla mnie niesamowitym źródłem satysfakcji, bo ja wcześniej w ogóle nie gotowałam, nawet dla siebie. A teraz gotuję dla 40 osób dziennie. Sprawia mi satysfakcję to, że ludziom smakuje moja kuchnia, moje gotowanie.

Oczywiście pieniądze nie są porównywalne z tym, co wcześniej zarabiałam, ale satysfakcja jest o wiele, wiele większa. Praca tłumacza bywa naprawdę nudna i nawet bezużyteczna, bo ludzie nie słuchają tego, co ja tłumaczę, nie korzystają z wiedzy, którą przekazuję, bywają niezadowoleni z tłumaczenia, choć sami nie znają języka. A tutaj widzę, że ta fizyczna praca czemuś służy. To jest niesamowite, to jest właśnie ten cel.

Czy otrzymała pani lub otrzymuje jakieś wsparcie zawodowe, pomoc instytucjonalną?

Nie… Pomoc jest dostępna, ale zajmuje się tym kilkanaście różnych instytucji; przeszkody biurokratyczne są często tak duże, że ostateczne wsparcie nie jest warte straty czasu na jego załatwianie.

Tłumacze nie znają się na biznesie. Jesteśmy rozpieszczeni, bardzo rozpieszczeni. Oczywiście, trzeba uczyć się języków, to kosztuje. Trzeba podróżować. Ale wynagrodzenie tłumacza, muszę przyznać, jest niewspółmierne do wysiłku. Jest za duże. Dzięki tej robocie w kawiarni poznałam wartość pracy i wartość pieniędzy. Teraz rozumiem ludzi, którzy pracują w restauracjach, na budowach, gdziekolwiek – że to też może dawać satysfakcję. Ile pracy fizycznej trzeba włożyć, żeby zarobić pieniądze…

Myślę jednak, że gdyby nie pani wcześniejsze zarobki, nie byłoby możliwe zrealizowanie tego planu i założenie własnej restauracji. A samo założenie firmy, jak długo trwało?

Ze trzy miesiące. Było to w okresie wakacyjnym, więc jeden miesiąc, sierpień, był w ogóle martwy. Poszłam do notariusza (bo tu potrzebny jest akt notarialny) w lipcu, a dopiero w październiku mogłam coś robić, dostałam numer VAT, bez którego byłam kompletnie zablokowana – nie mogłam choćby robić zakupów. Potem kolejna firma, instytucja zajmująca się rejestracją przedsiębiorstw, też – albo jakiś błąd popełnia, albo nie można się do nich dodzwonić przez tydzień, itd. Cała administracja jest po prostu strasznie trudna do przejścia, ale: „To jest Belgia”… To jest rzucanie człowiekowi kłód pod nogi.

Czyli trochę podobnie jak w Polsce pod tym względem.

Nigdy nie miałam firmy w Polsce. Ale z tego, co słyszę od znajomych, bardzo się w Polsce polepszyło, bardzo. Stereotyp urzędnika przeszedł do historii. Teraz to jest raczej usługa dla klienta. Taka ewolucja od petenta do klienta.

nr11_Kawa_kot5

 

Przez dłuższy czas pracowała pani dla firmy zajmującej się żywnością. Czy to doświadczenie jakoś zaprocentowało w pani wiedzy dotyczącej obecnego biznesu?

No właśnie, to jest ciekawe – są takie doświadczenia, o których nigdy nie przypuszczałabym, że mi się przydadzą. Pracowałam jako tłumaczka dla lobby rolniczego. Każda właściwie grupa zawodowa ma tu swoje lobby przy instytucjach, to lobby jest dosyć silne. Tam dopiero zdałam sobie sprawę, skąd się bierze żywność leżąca w sklepach. Dowiedziałam się tam, jak wygląda sytuacja rolników w różnych krajach. Tak powoli, powoli zaczęłam zwracać uwagę, skąd pochodzi żywność, którą kupuję, kto i w jaki sposób ją produkuje. To mi się przydaje teraz przy robieniu zakupów. Wiedza o tym, skąd pochodzi żywność, to właściwie podstawa. Nie mogę wciskać ludziom czegoś, co nie jest dobre, czego sama bym nie zjadła.

Ludzie się nie zastanawiają, biorą w sklepie jakąś paczkę, na przykład z pomidorami, a okazuje się, że pomidory są z Maroka, a marchewka… marchewka jest najczęściej z Holandii. Byłoby idealnie, gdyby wszyscy ludzie mieli tę świadomość. Żeby żywność przyjechała do Warszawy spod Warszawy, a nie z Maroka.

A czy są jakieś doświadczenia, które przywiozła pani z podróży?

Pracowałam w Irlandii w barze kanapkowym, wiedziałam więc jak wygląda bar od środka. Prowadzenie biznesu w Irlandii jest dziecinnie proste. Tam nie ma właściwie żadnej administracji, co jest zarazem dobre i złe. Złe, bo nie ma żadnej pomocy w razie czego, nie ma żadnej asysty, nie ma ubezpieczenia społecznego, nie ma ubezpieczenia od choroby. Ogólna wiedza się przydaje, ale tu akurat, w Brukseli, nie ma żadnego zastosowania. Tu jest zupełnie inny system, inne podejście. Dzięki różnorodnym doświadczeniom zawodowym mam jakąś bazę i staram się z niej korzystać. Ludziom, którzy zarzucają np. że jest u mnie za drogo, lub że coś im się nie podoba w moim sposobie pracy, mogę wyjaśnić na podstawie mojej wiedzy zebranej zewsząd: „nie skarżcie się, jest dobrze, jest lepiej niż gdzie indziej”. Robię wszystko najlepiej, jak umiem i wiem, że na przykład czystość w Irlandii to całkiem inna historia niż tutaj, pomimo chodzących kotów. W Irlandii moje życie polegało na doszorowywaniu wszystkich miejsc, w których mieszkałam.

Rozmowa odbyła się 6 grudnia 2014 r.

Rozmawiała Aleksandra Bartelska
fot. Kaja Zieja

 

 

Business&Beauty Magazyn